Wywiad z Tomkiem Kucharem

 Zaczynał od jazdy gokartem, samochód kupił po sprzedaży komputera i jeździł nim razem z kumplami, potem wziął udział w KJS-ie, gdzie poprzewracał wszystkie pachołki, nie mając jeszcze prawa jazdy. Po roku już był najlepszy w swojej klasie, następnie był Rajd Elmot i marzenie – dojechać do mety i zdobyć potrzebne punkty do licencji… a co było dalej? Jakie miał po drodze przygody? Jak narodziła się jego pasja do sportu motorowego? Czym dla niego była rywalizacja? Przedstawiamy Wam wielokrotnego Mistrza Polski, kierowcę – Tomasza Kuchara.

Agnieszka Kujawa: W 1995 roku po raz pierwszy miałeś szansę pojechać po prawdziwych odcinkach specjalnych podczas Rajdu Elmot. Miałeś wtedy 19 lat i startowałeś A-grupowym Fiatem 126p. Co sprawiło, że mogłeś już wtedy wziąć udział w rundzie RSMP?
Tomasz Kuchar
: Stałem się posiadaczem starego rajdowego Fiata 126p, którym jeździł Robert Baltyn w Mistrzostwach Polski. Maluch był po wypadku, więc trzeba było spędzić przy nim sporo czasu, tak naprawdę więcej się pod nim leżało i naprawiało niż jeździło. Ale kiedy go już naprawiłem, wraz z kolegami, to był mój pierwszy prawdziwy samochód rajdowy z klatką i szelkowymi pasami. To właśnie tym maluchem jechałem wspomniany przez Ciebie Rajd Elmot, jednak nie brałem w nim udziału jako pełnoprawny zawodnik, musiałem „tylko” ukończyć wszystkie odcinki by zdobyć punkty do licencji 1R.

A. K.: Powiedz jak przygotowywałeś się do tego startu? Gdzie trenowałeś? Ktoś Cię wspierał?
T. K
.: Ze wsparciem było ciężko, ponieważ jestem jedynakiem, a moi rodzice się o mnie obawiali. Ojciec chciał żebym był koszykarzem, a mama to w ogóle żebym siedział w domu, bo to jest bezpieczniejsze od robienia czegokolwiek, szczególnie od rajdów. Więc od rodziców tego typu wsparcia nie dostawałem. Byłem jednak uparty i radziłem sobie sam.

Treningu przed Rajdem Elmot nie miałem, głównie spędzałem czas na przykręcaniu śrubek w maluchu. Tym bardziej, że nie musiałem tego rajdu jechać jak najszybciej, chodziło o to by go ukończyć w całości i zdobyć punkty do upragnionej licencji. Poza tym to były zupełnie inne czasy, wtedy byłem zdesperowany, jeździłem naokoło beczki, ćwiczyłem parkowanie w KJS-ach, żeby to wychodziło jak najlepiej, wręcz perfekcyjnie, teraz już tego nie ma.

Przed samym rajdem Elmot szukało się innych możliwości treningów. Wtedy nie było takich możliwości jak dziś, nie było youtuba. Wszystkie informacje dostawało się „drogą pantoflową”. Mój pierwszy rajdowy pilot Robert Wiatkowski, którego serdecznie pozdrawiam, był bardziej doświadczony ode mnie, brał udział już w wielu rajdach. Od niego mogłem się wiele nauczyć. Z czasem poznawało się coraz więcej ludzi i coraz więcej samochodów – bardzo miło wspominam te czasy, one były niesamowite.  I ta młodzieńcza pogoń za wielką pasją, jaką były rajdy samochodowe, żeby jeździć, poznawać więcej ludzi, szkolić się i żeby być najlepszym.  Był to jeden z najlepszych okresów w moim życiu.

A. K.: Jak już wcześniej napisałeś, brałeś udział w KJS-ach, jak nazywał się Twój pierwszy KJS i jaki był Twój wynik?
T. K.: Pierwszy KJS, w którym brałem udział, nazywał się Złoty Szerszeń. Wtedy jeszcze nie miałem prawa jazdy. Byłem tak podekscytowany, że poprzewracałem wszystkie pachołki na próbach. Na dojazdówkach przesiadałem się na prawy fotel i za kierownicą siadał ktoś, kto miał prawo jazdy J Ale… kiedy po roku wystartowałem w tym KJS-ie, to poszło mi już świetnie, wygrałem swoją klasę Maluchów. W tamtych czasach klasa ta była niesamowicie obsadzona. Tak się to zaczęło.

fot. Maciej Niechwiadowicz (1)

A. K.: W jaki sposób u Ciebie narodziła się pasja do sportu motorowego?
T. K.: Od zawsze byłem mocno zakręcony na punkcie motorsportu. Tym bardziej, że wywodzę się z rodziny sportowej, zawsze miałem ambicje i walkę w sobie by wciąż polepszać swoje wyniki. Co prawda, miałem być koszykarzem, ale stało się inaczej, chyba miałem trochę domieszki benzyny we krwi i zawsze bardziej interesowały mnie te urządzenia, które miały jakikolwiek silniczek – czy to motorynka, czy gokart, czy właśnie samochód. Rodzice nie zgadzali się na jazdę dwukołowcem, bo to niebezpieczne, dlatego sobie to odpuściłem. Jako młody chłopak w szkole podstawowej dostałem się do sekcji kartingowej i stawiałem swoje pierwsze kroki jeżdżąc gokartem. A jeśli chodzi o samochody, to były u mnie już od najmłodszych lat. Kiedy je widziałem to dostawałem gęsiej skórki. Na początku nawet rodzina o nich nie wiedziała, kupowałem je z kieszonkowego na spółę z kolegami. Później kiedy dostałem komputer od rodziców, to go sprzedałem i za te pieniądze kupiłem samochód. Wtedy rodzice zdecydowali, że jeśli chcę jeździć to mam wziąć udział w zawodach dla amatorów i tak się stało. Wziąłem udział w KJS-ie Złoty Szerszeń, mimo że nie poszło mi wtedy dobrze, to później wystartowałem ponownie… i było dużo, dużo lepiej. Tak to się zaczęło. Jak się raz w to wdepnie, to jest to już jak narkotyk, chociaż nigdy ich nie próbowałem, to tak sobie właśnie wyobrażam, że człowiek nie jest w stanie się z tego wyleczyć.

A. K.: Pamiętasz jakąś szczególną przygodę, która mocno zapadła Ci w pamięć?
T. K.: Takich przygód było ogromnie wiele, ale pamiętam, że momentami tym małym maluchem tak się wariacko jeździło, że jak sobie teraz pomyślę o tym, co wtedy wyprawialiśmy, gdzie nogi są wręcz przed przednimi kołami, i co by się stało jak byśmy przy tych prędkościach uderzyli w drzewo, to aż mi się włosy jeżą. Człowiek był wtedy młody i wariował niesamowicie.


A. K.: Po 2 latach od 23. Rajdu Elmot zacząłeś zdobywać pierwsze zwycięstwa.  Zatem jaki jest Twój przepis na zdobycie najlepszych tytułów w tak krótkim czasie?

T. K.: Jak już wcześniej wspomniałem, wywodzę się ze sportowej rodziny i pewna domieszka sportowej rywalizacji jest gdzieś w moich genach zakodowana. Cokolwiek robię z kolegami to musi tam być rywalizacja. Śmieją się ze mnie i nazywają mnie wariatem, bo nawet jak wchodzimy do sauny to potrzebuję zrobić jakąś rywalizację np. kto dłużej wytrzyma w saunie, a potem kto dłużej pod wodą. Dla mnie całe życie to rywalizacja. Oczywiście, nie lubię przegrywać, ale jeśli ktoś jest lepszy to uznaję to. Najważniejsza dla mnie jest praca nad jazdą, szybkością, ustawieniem samochodu i zdobycie jak największej wiedzy właśnie o tym jakie założyć opony, jak je rozgrzać i jak wykorzystać.
Teraz jest to bardzo proste, kandydat na kierowcę siada przy komputerze, otwiera przeglądarkę i potrafi znaleźć odpowiedź na każde pytanie. Za moich czasów tego nie było, trzeba było wypocić hektolitry potu z organizmu i spędzić ogromną ilość czasu, żeby wszystko wypróbować: zobaczyć jak jest lepiej, a jak gorzej, czy z tym będzie dobrze czy z czymś innym, czy może jechać na okrągło, czy lepiej przyciąć – bardzo dużo się nad tym pracowało.

Byłem uparty, chciałem do czegoś dojść i walczyłem. Cieszę się bardzo z tego, że na początku mojej kariery ścigania się znalazłem się w najbardziej obsadzonej i najcięższej klasie, mam na myśli klasę N3 – auta dwulitrowe grupy N. To była najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. W tamtych czasach myślałem sobie może trzeba było pójść do jakiejś klasy A5 lub A6, czyli lekką ręką próbować zdobywać tytuły Mistrza Polski, ale zdecydowałem inaczej – w klasie N3 startowało ponad 30 samochodów i tam byli naprawdę niesamowicie szybcy kierowcy. Można powiedzieć wręcz, że to bardzo dobrze obsadzony puchar, gdyby go przenieść na dzisiejsze realia. To był dla mnie zaszczyt ścigać się z takimi rewelacyjnymi kierowcami i próbować ich doścignąć jak np. Wojtek Zaborowski, Łukasz Sztuka, Bracia Bębenkowie, z którymi się ścigam od 15 lat, spotykamy się w różnych klasach i całe życie się „zabijamy” o sekundy, również wspomnę Adasia Wrocławskiego, Cezarego Zalewskiego… no i wielu bardzo dobrych i szybkich kierowców.

A. K.: Poza braniem udziału w rajdach prowadzisz też Akademię Bezpiecznej Jazdy. Czego może nauczyć się początkujący kierowca podczas takiego kursu i jaki będzie to miało wpływ na jego jazdę nie tylko w ruchu ulicznym?
T. K.: Akademia Bezpiecznej Jazdy to świetna inicjatywa. Razem z Grześkiem Telegą i Krzyśkiem Wicentowiczem opracowaliśmy bardzo dynamiczny program, gdzie przede wszystkim staramy się zasymulować sytuacje, które mogą się zdarzyć na drodze, takie z których powstają niebezpieczne wypadki. U nas na szkoleniach nie znajdziecie czegoś takiego jak troleje, uważam, że to w ogóle zły pomysł. Auto nigdy przy 5 km/h nie będzie tak źle zbalansowane jak na trolejach i uczenie pewnego rodzaju nawyków pracy rąk na kierownicy i czucia samochodu w tym przypadku jest niewłaściwe. To może zaburzyć później reakcje w prawdziwej sytuacji, w takiej której będzie trzeba naprawdę wyjść z opresji. Uważam, że każdy kierowca powinien przejść kurs z Doskonalenia Techniki Jazdy. Fachowcy i instruktorzy pokażą mu jak awaryjnie hamować, jak siedzieć, jak ustawić oparcie fotela, jak trzymać ręce na kierownicy, jak tą kierownicą operować, to są nieocenione umiejętności. Wielokrotnie byłem świadkiem, gdzie przychodzą do nas ludzie, którzy mówią, że zrobili setki tysięcy kilometrów i dobrze wiedzą jak należy jeździć, lecz po krótkiej weryfikacji na specjalnie przygotowanej trasie, mówią „kurcze, ja nie potrafię jeździć”. Jednak my uczymy od podstaw i efektem potem jest to, że tacy ludzie czują się dużo lepiej za kierownicą. W naszym ABJ pracuje wiele znanych osób z motorsportu. Są to byli lub obecni kierowcy rajdowi bądź wyścigowi czy też piloci, którzy są fantastycznymi instruktorami. Oni mają ogromną wiedzę i potrafią przekazać ją kursantom. Między innymi w naszej Akademii pracuje Daniel Dymurski, Bartek Boba, Kuba Gerber, Robert Hundla, Kuba Brzeziński i wielu innych znakomitych instruktorów. Zapraszam.

fot. Maciej Niechwiadowicz (2)

A. K.: Którym z przygotowanych samochodów do rajdów jeździło Ci się najlepiej i co było w nim takiego, że nie chciałeś z niego wysiadać?
T. K.: Absolutnie Corolla WRC. To było najbardziej wdzięczne i bezawaryjne auto, jakim kiedykolwiek jeździłem. Bardzo wiele zależało od kierowcy. Świetnie prowadzący się samochód, bardzo dobrze ustawiony. Nawet na niedoskonałych ustawieniach można było szybko jeździć. Tak naprawdę to z każdym samochodem łączy się jakaś historia, myśląc o każdym samochodzie z przeszłości płynie mi łza z oka, natomiast jak pomyślę sobie o Toyocie Corolli WRC to tych łez płynie dużo więcej, jedna za drugą. To ona powoduje przyśpieszenie bicia mojego serca.

A. K.: Jaką możesz dać radę młodym kierowcom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze sportem motorowym i jakie amatorskie zawody im proponujesz?
T. K.: Porada dla młodych adeptów tego sportu, ja rozumiem, że są sponsorzy, którzy oczekują wyników i może ktoś czasami myśleć, że lepiej pójść do mniej obsadzonej klasy i zrobić dobry wynik – Nie! Szukajcie najbardziej i najmocniej obsadzonej klasy, żeby konkurencja była jak najmocniejsza. Jeśli pójdziecie do takiej mało obsadzonej klasy i wygracie, to potem pójdziecie dalej, będziecie ścigać się w generalce z takimi kierowcami jak Kajetan Kajetanowicz czy z innymi fantastycznymi kierowcami i nie będzie tam litości. Oni nie ściągają nogi z gazu tam gdzie nie trzeba. A zatem… jak najwięcej jeździć, jeździć, jeździć…, ale na bezpiecznie profesjonalnie przygotowanych zawodach, rajdach, kjs-ach itp. Nigdy nie próbujcie jeździć na otwartych ulicach, nie dość, że możecie sobie zrobić krzywdę, to także możecie zrobić ją komuś innemu. A przy okazji zakończyć swoją karierę z motorsportem zanim się ona na dobre rozkręci. Szukajcie w Internecie, na forach – za moich czasów było ciężko, nie można było tak łatwo się dowiedzieć gdzie jest rajd i jaki. Teraz wystarczy wpisać rajdy amatorskie, kalendarz w Google i sprawa gotowa. Szukajcie bezpiecznych rajdów.

Zapraszam na nasze rajdy do Rallylandu – świetna organizacja, zresztą trudno m coś innego powiedzieć, nieskromnie to zabrzmi, ale ekipa, która organizuje te zawody, staje na wysokości zadania i są one robione w sposób rewelacyjny.

Z Tomaszem Kucharem rozmawiała Agnieszka Kujawa.
Fot. Maciej Niechwiadowicz