Inter Europol Competition wywalczył historyczny sukces. Robertowi Kubicy zabrakło na to paru minut. Było tak blisko, by świętować polski dzień w Le Mans…
„Polacy napisali historię w Le Mans, wielkie zwycięstwo Roberta Kubicy”. Właśnie tak miał wyglądać tytuł tego podsumowania, który stworzyłem na około kwadrans przed finałem wyścigu. Gdy wszystko wyglądało jeszcze idealnie. Moja każda dziennikarska przygoda to nowa lekcja. Ta z zachodniej Francji była naprawdę ciężka. Dopiero wczoraj w pełni zrozumiałem słowa Mariusza Miękosia. „This is endurance racing”. Brutalna prawda.
Była to lekcja pokory, nauczka, że zwycięzcę poznaje się dopiero za flagą w szachownicę. Pamiętam, że tylko raz w życiu tak szybko straciłem humor. Gdy miałem 18 lat, dokładnie trzy tygodnie po odebraniu prawa jazdy, spowodowałem swoją pierwszą w życiu stłuczkę. To był dla mnie pewien cios, który wczoraj poczułem ponownie. W myśl słów byłego trenera Jagielonii, Michała Probierza, chyba wszyscy mieliśmy ochotę wrócić i… „napić się whisky”. W cudzysłowie kryją się inne słowa, ale to nie jest dobre miejsce na ich pełne cytowanie.
Dziś część emocji opadła. A znak zapytania w tytule nie jest przypadkowy. Czuć smutek, rozczarowanie. Polska mogła wczoraj wbić klin w wyścigową galerię sław, tak mocno zaznaczyć swoje miejsce na międzynarodowej, motorsportowej arenie. Ale jest i okazja do dumy i wielkiej radości. Nie udało się w pełni w tym roku, ale jeszcze „wypieczemy”” sobie powody do euforii. Mamy świetnych piekarzy, którzy zrobili do tego wczoraj dobry zaczyn.
Łatwy dublet faworyta
Debiut klasy hypercar miał być w założeniu najważniejszym wydarzeniem tegorocznego wyścigu. Ale balonik najmocniejszej dostępnej grupy samochodów pompowano wyjątkowo sztucznie. Dla większości kibiców jest to klasa niezrozumiała, naprawdę łatwo pogubić się we wszystkich jej założeniach i regulaminie technicznym. Zwłaszcza w świetle kolejnych zmian, które mają niebawem nastąpić. Ba, samochody niższej klasy LMP2 zostały nawet specjalnie dociążone, aby przypadkiem nie stanowiły wyzwania dla promowanych przez organizatora maszyn. Być może za chwilę będzie to faktycznie arena najciekawszej rywalizacji. W najbliższych latach swoje prototypy wystawić ma Ferrari, Lamborghini, Cadillac. Jest szansa na powrót Mercedesa, Porsche a nawet propozycję Volkswagena. I może wtedy reszta przestanie się liczyć. W tym roku było jednak wyjątkowo… nudno.
Toyota po raz czwarty z rzędu wygrywa w Le Mans. Przez trzy ostatnie lata robiła to załoga z numerem 8, wczoraj triumfowała 7 w składzie Conway/Kobayashi/Lopez. Oba GR010 przecięły linię mety w iście filmowym stylu. Na 10 minut przed końcem maszyny Toyoty zjechały do alei serwisowej, aby wyjechać z niej razem i w duecie zakończyć wyścig. Poza naprawdę genialnym, chaotycznym startem, był to najciekawszy moment dla hypercarów.
Po długim początku w asyście samochodu bezpieczeństwa, na jednym z pierwszych wiraży, tuż po zakończeniu neutralizacji, w drugą z Toyot wpadł bolid Glickenhaus #708. Kolizja wydawała się poważna, zwłaszcza, że amerykański prototyp uderzył w tylne koło GR010. I na tym skończyły się wielkie emocje. Toyota dosyć szybko powróciła na pozycję wicelidera. Jedynym zagrożeniem wydawała się załoga Alpine. Jednak gospodarze straszyli faworytów tylko przez chwilę. Sumarycznie stracili aż cztery okrążenia. A podczas nocy często lądowali na pułapce żwirowej lub obracali swój pojazd. Na około sześć godzin przed końcem wykryto usterkę ze skrzynią biegów i pompą paliwa w Toyocie #8. Samochód nawet na chwilę się zatrzymał. Ale szybki reset pozwolił ruszyć dalej. Japończycy nie mieli w ten weekend żadnego godnego rywala. Walczyli tylko z samym sobą i wytrzymałością swojego pojazdu.
Na wielką uwagę zasługuje postawa Glickenhouse’a. Był to prawdziwy Dawid walczący z Goliatami. James Glickenhaus, producent filmowy, marzył o swoim zespole. Gdy pojawiły się pierwsze szkice klasy hypercar, wraz z synem podjął decyzję o budowie maszyny. A wczoraj skazane na pożarcie lub poważne awarie prototypy dojechały do mety tuż za podium. Z niewielką stratą do giganta, jakim bez cienia wątpliwości jest marka Alpine.
Zwycięzcy pokonali aż 371 okrążeń. Przekroczono więc magiczną barierę 5000 kilometrów. Toyota wykorzysta zwycięstwo marketingowo, usłyszymy o przewadze technologii hybryd. Michelin wspomni, że triumfator pokonał Le Mans na ich ogumieniu. A my zostaniemy z niedosytem. Na tej arenie walk jest potencjał. Potrzebujemy tylko więcej gladiatorów.
Historia chlebem pachnąca
Nie ma sensu prawić truizmów. Dla wielu kibiców Le Mans to wciąż pewien rodzaj egzotyki. Wyścigi długodystansowe w Polsce dopiero nabierają ogromnej popularności. Znacznie pomógł temu udział Roberta Kubicy. Wielu z nas poznało też wcześniej zespół Inter Europol Competition. Te polskie akcenty sprawiały, że większość oczu kierowało się na LMP2. Nie tylko wśród naszych kibiców. Po prostu, w hypercarach było jedynie 5 maszyn od 3 konstruktorów, wiedzieliśmy, że tylko kataklizm odbierze wygraną Toyocie. W klasach GTE było w sumie 29 załóg, ale nikt nie skupiał się aż tak mocno na tej grupie samochodów. LMP2 z 24 prototypami (jeden odpadł jeszcze przed wyścigiem z powodu wypadku) miało być więc głównym daniem. Najwięcej samochodów, najbardziej wyrównana stawka.
Zacznijmy od tych przykrych rzeczy. I potraktuję je krótko, bo powiedziano już wiele. A dyskusja trwać będzie tygodniami. Według mnie byliśmy świadkami największej katastrofy w polskim motorsporcie od wielu lat. Robert Kubica z zespołem WRT Team stracił zwycięstwo w Le Mans tak naprawdę na ostatnich metrach. Wystarczyło dokończyć pętlę. Ten dramat opisałem też zaraz po zakończeniu rywalizacji. Dziś wiemy, że problemem okazała się awaria przepustnicy. Jeszcze raz, głośno. Zabrakło około dwóch minut, aby Polak wygrał Le Mans. Po raz pierwszy w historii. Dwóch minut na przestrzeni całej doby. A ogrom tych wydarzeń potęguje fakt, że zwycięstwo Orece z numerem 41 wyrwali… koledzy z zespołu. Chińczyk Ye mógł tylko patrzeć, jak wymijają go jego rywale. Ponieważ trio Kubica/Ye/Deletraz nie przejechało linii mety, nie zostanie nawet sklasyfikowane…
Grzegorz Gac, komentator Eurosportu wypowiedział pod sam koniec kluczowe zdanie. „Niech porażka WRT nie zasłoni nam sukcesu Inter Europol Competition”. Nie zasłoni. Robert Kubica jest tylko (i aż oczywiście) jednym kierowcą. W Le Mans liczą się zespoły. A wczoraj nasz rodzimy, żółto-limonkowy team zakończył rywalizację na piątym miejscu w klasie LMP2. Ba, Polacy zamykają pierwszą dziesiątkę klasyfikacji generalnej!
Piekarze równo rozpoczęli ten wyścig. Startując z dosyć odległych miejsc udało się bardzo szybko przebić do pierwszej piętnastki. A potem w okolice najlepszej dziesiątki LMP2. Znakomity stint zaliczył Jakub Śmiechowski, który mimo opadów deszczu zachował konkurencyjne tempo na slickach. Pod wieczór Oreca z numerem 34 trafiła na pechowe neutralizacje, popełniono też dwa drobne błędy podczas pit stopów. Kibice, którzy nie wytrwali całej nocy otrzymali znakomity zastrzyk endorfin podczas „polskiego wschodu Słońca”. Jaskrawie ubarwiony prototyp był już na piątej lokacie w wyścigu. Mimo pękniętej opony około południa, wciąż udawało się utrzymać tempo. Najwięcej emocji przyniósł finisz.
Na około półtorej godziny przed końcem na Piekarzy zaczął naciskać United Autosport. Renger van der Zande długo bronił się przed Paulem di Restą. Szef Inter Europolu, Wojciech Śmiechowski wspominał, że do końca liczyć się będą kalkulacje kolejnych zjazdów i poziomu paliwa w baku. Ostatnią szarżę poprowadził Alex Brundle. Brytyjczyk miał potężnego pecha podczas tankowania. Drogę zajechał mu hypercar Alpine, przez co polska Oreca musiała wycofać, ze względu na problemy z manewrowaniem. Ostatecznie nie udało się pokonać rywali z numerem 23. Ale Piekarze skorzystali na dramacie WRT. Inter Europol Competition wraca do Polski z tarczą. Po takim występie nie możemy się doczekać Le Mans w 2022 roku. Kto wie, może na francuskim asfalcie zobaczymy więcej aut z polską flagą?
Dziś po prostu jesteśmy dumni. Miałem okazję być w siedzibie zespołu. Rozmawiałem z właścicielem, Jakubem Śmiechowskim, inżynierami. Ten świat trochę mnie oczarował. Powstał wtedy felieton pt. „Polska flaga wraca do Le Mans”. Powróciła. I zawiśnie tam zapewne na długie lata. Mam wielką nadzieję, że za rok będę mógł w podobnych słowach opisać Wam dokonania naszych rodaków. Dla Inter Europolu ten wynik może być jeszcze słodszy. Czekamy na oficjalne potwierdzenie, ale najprawdopodobniej zespół Jota nie punktuje w klasyfikacji mistrzostw świata WEC. A to oznacza, że Piekarzy czeka jeszcze jedno wyzwanie w tym sezonie. Zobaczymy polski bój o World Endurace Championship?
Czarne konie GTE PRO
Nie ujrzymy tego w oficjalnym przekazie i materiałach prasowych Le Mans. Klasa GTE PRO przechodzi niemały kryzys, jest tak naprawdę na skraju swojego upadku. Ma to być miejsce, w którym zespoły fabryczne wystawiające najmocniejsze odpowiedniki swoich salonowych samochodów, będą walczyć o prym i… hasła w nowych spotach reklamowych. Wyobraźcie sobie wideo, na którym Ferrari chwali się, że wygrywa z Porsche. I to we Francji. W Le Mans. Rzeczywistość jest inna. Koncerny szukają oszczędności. Więc znikają.
Choć zmagania w GTE PRO miały być tylko tłem dla prototypów LMP2 i potworów z klasy hypercar, dla wielu kibiców rywalizacja tych samochodów była istną wisienką na torcie. Faktycznie, na torze widzieliśmy mnóstwo walki koło w koło, uszkodzonych elementów, obrotów i wypadków. A nawet bratobójczych starć między zawodnikami teamu Porsche. Pracownicy porządkowi mieli co robić. I jest to moment, aby na chwilę o nich wspomnieć. Ludzie, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo to często wolontariusze, którzy otrzymują jedynie ciepły posiłek i kilka koszulek. To smutne, gdy tuż obok bawią się wielkie pieniądze.
GTE Pro to jeden z najbardziej zaciętych pojedynków w tym roku. Różnica między liderem i drugim miejscem przez kilka godzin nie przekraczała pół minuty. Na początku znakomicie spisywały się samochody Corvetty, zwłaszcza w trudnych, zmiennych warunkach. Kierowcy amerykańskiej stajni szybko zjechali też po opony typu slick, jeszcze wtedy, kiedy asfalt był naprawdę bardzo mokry. To właśnie goście zza oceanu byli przez moment faworytem. Ale włoskie, czarne rumaki nie dały szans… czarnym koniom z Corvette Racing Team.
Górą okazała się konstrukcja Ferrari 488 GTE Evo zespołu AF Corse. Zwycięska załoga w składzie Pier Guidi/Calado/Ledogar pokonała 345 okrążeń. Ich najwięksi rywale wyrównali ten wynik, linię mety przecięli jednak blisko minutę później. Włosi mocno liczyli na dublet na podium. Ale około godziny 10:00 druga maszyna z numerem 52 prawie stanęła w miejscu. Pęknięta opona rozerwała nadkole, zderzak i lampę. Cudem udało się dojechać do alei serwisowej. Na najniższym stopniu pudła stanęło Porsche. Około godziny 11:30 widzieliśmy bratobójczy pojedynek dwóch samochodów ze Stuttgartu. Ostatecznie lepsza okazała się załoga 911 RSR 19 z numerem 92. Był to naprawdę ciekawy moment, w Le Mans nie tzw. „team orders”. Koledzy z zespołu są mili w padoku. Tor to już inna bajka. Zwłaszcza, kiedy zakręt za zakrętem, prosta za prostą, walczysz o miejsce na podium.
Dżentelmeni w Ferrari
Chociaż litery „AM” sugerują, że miejsce w samochodach zajmują też amatorzy, prawda jest zupełnie inna. GTE PRO AM to młodsza siostra odpowiednika PRO. Maszyny na pierwszy rzut oka są identyczne. Faktycznie, różnice są iluzoryczne. W tej grupie stosuje się opony dopasowane do zeszłorocznych wymogów. Podobnie wyglądają technikalia i regulamin techniczny. Kierowcy mają jednak odpowiednie licencje. I choć zdarzało się, że wiedzieliśmy tam ludzi znanych z wielkiego ekranu, sportu (m.in. piłkarzy), to GTE AM jest swego rodzaju przystanią dla tzw. „gentleman’s drivers”. Czyli ludzi zakochanych po uszy w motorsporcie i samej motoryzacji, którzy mają odpowiednio gruby portfel, by wystartować.
Nie ukrywam, że zmagania tej klasy mają w sobie pewną nutkę romantyzmu. Chętnie sprawdzałem wyniki i relację live tej grupy. Poziom był naprawdę wysoki, to właśnie tutaj byliśmy świadkami największej ilości pomyłek, kraks i wycofań. 24h Le Mans 2021 nie ukończyło aż 9 z 21 załóg. Niektóre błędy były naprawdę poważne. Pierwszą wielką kraksą tegorocznego wyścigu był wypadek auta Aston Martin Racing, konkretnie modelu Vantage z numerem 98. Około 19:15 samochód wypadł z trasy na zakręcie Indianapolis i z impetem uderzył w opony. Zdążył do tej pory pokonać zaledwie 45 okrążeń… To najgorszy wynik.
Po zwycięstwie AF Corse w GTE PRO, Włosi świętują też triumf w najniższej grupie Le Mans. Jest to pierwsze w historii zwycięstwo tego zespołu. W ostatnich latach kilka razy udawało się wywalczyć pole position, aż czterokrotnie zajmowali miejsce na podium. Ten sukces smakuje więc wyjątkowo. Załoga Perrodo/Nielsen/Rovera w Ferrari o numerze 83 przecięła metę z dorobkiem 340 okrążeń. Do końca po piętach deptała im załoga TF Sport w Astonie Martinie Vantage #33, która przez długi czas prowadziła w wyścigu. Drugie miejsce naprawdę zasługuje na oklaski, zwłaszcza ze względu na kiepski, sobotni początek i spore problemy. Zwłaszcza na mokrej nawierzchni. Podium uzupełnia Iron Lynx, również w Ferrari. Jednym z kierowców tego teamu był Callum Ilott, kierowca testowy Scuderii i Alfa Romeo w Formule 1. Strata do lidera wyniosła finalnie dwa okrążenia toru de la Sarthe.
To już jest koniec!
Za nami wiele niespodzianek, kilkadziesiąt godzin emocji, setki okrążeń, dynamicznych wyprzedzeń. Tysiące zużytych opon i hektolitrów paliwa. Szkoda, że naszą obszerną relację kończymy w nienajlepszych nastrojach. Czy legendarne 24h Le Mans dostarczyło nam wrażeń? Zdecydowanie tak. Czy było spektakularne? Tylko na finiszu. A czy cieszę się z ostatniej doby spędzonej przed ekranem? Bardzo! Zwłaszcza, że poza walką i genialnymi maszynami, na obiekcie de la Sarthe widzieliśmy kilka naprawdę pięknych obrazków.
Ekipa Association SRT41 pokazała osobom niepełnosprawnym, że można pokonać każdą, nawet najcięższą barierę swojego ciała. Błękitną Orecę tego zespołu prowadził częściowo sparaliżowany Aoki Takuma i jeżdżący na wózku Nigel Bally. W klasyfikacji generalnej udało im się wywalczyć naprawdę fantastyczne, 32 miejsce. FIA mocno pracuje też nad kobiecą stroną motorsportu, widzieliśmy więc dwa żeńskie teamy – Richard Mille Racing z LMP2 (niestety zespół musiał się wycofać po wieczornej kraksie) oraz włoskie Iron Lynx. Trio Frey/Bovy/Gatting ostatecznie zakończyło walkę w GTE PRO AM na dziewiątej pozycji. Co dosyć zabawne, zdarzyły się nawet ciekawe reklamy – zwłaszcza fantastyczny spot Rolexa.
Jeśli interesuje Was dokładna klasyfikacja, sprawdźcie zapis tablicy wyników Le Mans na oficjalnej stronie internetowej wyścigu. Trzeba przyznać, że podczas ostatniej doby system płatał dziennikarzom figle i potrafił nas zaskoczyć. Nie wszystkie błędy zostały naprawione.
W myśl kultowej piosenki Elektrycznych Gitar – to już jest koniec. Słodko-gorzki koniec. Ale wczorajszy finał daje nam sporo nadziei na kolejne lata i dalsze występy biało-czerwonych. Głodnych kolejnych smaczków i wywiadów zostawiam z zapisem konferencji prasowej. Zachęcam do dyskusji i wyrażania własnej opinii. Mam nadzieję, że zobaczymy się w 2022 roku. Być może wtedy już nie tylko tekstowo, ale również na wizji, bezpośrednio z Francji!