Grand Prix Rosji – 5 przemyśleń po deszczowym locie w kosmos

fot. Mercedes-AMG Petronas Formula One Team - oficjalny profil Facebook

Zmagania w Sochi były świetnym widowiskiem, od początku do samego końca. Mimo tego do przełomu nie doszło, Mercedes wciąż króluje na rosyjskim torze.

Znacie zapewne powiedzenie Gary’ego Linekera mówiące o tym, że futbol to prosta gra, w której mężczyźni biegają za piłką a na koniec i tak wygrywają Niemcy? Zmagania w Sochi były idealnym odwzorowaniem tego sformułowania. Ba, faktycznie, wygrali tam… Niemcy. Obiekt położony nad Morzem Czarnym jest prawdziwym bastionem stajni z Brackley, która po raz kolejny nie dała tu szans rywalom. I choć przez cały weekend działy się dantejskie sceny utrudniające finalny sukces, w końcowym rozrachunku tej tradycji stało się zadość.

Po raz pierwszy w nowożytnej historii F1, Sochi powitało nas oberwaniem chmury. Pogoda była tak kapryśna, że odwołano nawet ostatnią sesję treningową. Co ciekawe, nie dlatego, że warunki na torze były tak złe. Ulewa zalała drogi dojazdowe i nie pozwalała na… start śmigłowca ratunkowego. I gdy myśleliśmy, że wariacje na temat deszczu mamy już za sobą, spadające z nieba krople wprowadziły chaos i całkowicie zmieniły niedzielny układ sił.

Ostatnie minuty wyścigu były jak brazylijska telenowela, której na co dzień nie oglądasz. Zastanawiasz się nagle kto w końcu jest kim, kto z kim sypia, kto jest odpowiedzialny za intrygę, a i tak po minucie poznasz sześciu nowych bohaterów i kolejne, nieistotne wątki. Dosłownie, aby poprawnie zrozumieć niedzielny finał, konieczne było… zatrzymywanie transmisji. Był jednak wyjątek. Telenowele są nudne. W Rosji było zaś piekielnie ciekawie.

fot. Carlos Sainz – oficjalny profil Facebook

Najlepszy z tych… drugich

Tuż przed startem obecnego sezonu postawiłem tezę, którą byłbym w stanie bronić do ostatniej kropli krwi i wyłożyć na nią wszystkie pieniądze. Przy chłodnych kalkulacjach, zespół McLarena miał najlepszy, najrówniejszy i najbardziej perspektywiczny duet w F1. Wielu bez chwili namysłu przyznałoby rację. Norris/Ricciardo mieli być furtką do triumfu. Ale niestety, mimo ostatniego zwycięstwa na włoskiej Monzy, Honey Badger… zawodzi.

Kto jest więc najlepszym zespołowym partnerem? Kto jest najlepszym kierowcą numer dwa? Patrząc na tego typu duety musimy odrzucić zespoły z końca stawki, jak i te wciąż okupujące sam środek tabeli. I znowu, chłodną metodą odrzucenia: wspomniany Daniel Ricciardo jest wciąż cieniem z dawnych lat. Valtteri Bottas za moment odejdzie do Alfy, sprawiał w tym roku „wychowawcze” problemy i przez moment sugerował walkę, nie wsparcie. Sergio Perez to sinusoida. Kiepski start, świetny powrót w Baku, później o Meksykaninie przestaliśmy trochę pamiętać, a jego gwiazda przygasła. Jaki mamy więc wniosek? Na tytuł najlepszego kierowcy numer dwa zasługuje oczywiście Carlos Sainz.

Hiszpanowi nie można odmówić uroku, jego szeroki uśmiech topi lodowce. To ciekawa postać, wywodząca się przecież z motorsportowej rodziny pełnej sukcesów. Transfer do Ferrari mógł być strzałem w stopę. I faktycznie, Carlos nie raz walczył z maszyną, której czasami sam nie rozumie. Ale mimo tego, dowozi punkty. Ba, w klasyfikacji wyprzedza Charlesa Leclerca, gwiazdę Scuderii. Sainz przywrócił też nadzieję Tifosim, stając krwistą czerwienią na podium. Zajął drugie miejsce w Monako, trzecie na Węgrzech i teraz, w Sochi. Końcówka sezonu w jego wykonaniu będzie istotna. Ferrari potrzebuje teraz obu kierowców jak tlenu, bo walka o podium konstruktorów trwa. A na dzień dzisiejszy to właśnie Sainz, nie Leclerc, trzyma w rękach proporczyk czarnego konia i prze do walki.

fot. formula1.com

Deszcz zaskoczył drogowców

Nie ma nic piękniejszego, niż komentarze w sieci i internetowe wojny. Czasami kubeł ciepłego popcornu i odrobina gazowanego napoju, w akompaniamencie lektury wpisów, potrafi zastąpić najlepszą wizytę w kinie. Tematem przewodnim, poza oczywistą batalią fanów Hamiltona i Verstappena, jest kwestia pogody i deszczu. Jak wiele jest kreatywnych pomysłów na rozegranie Grand Prix przy oberwaniu chmury. Ile oskarżeń, że to jawna kpina z kibiców. A najczęściej pada to cudowne, kultowe już zdanie „kiedyś to było”. Tak. Kiedyś kierowcy potrafili jechać w deszczu, a teraz boją się wyściubić nosa przy mżawce. Szkoda, że większość z nas widząc krople deszczu na drodze przestaje myśleć trzeźwo. Tylko my człapiemy 80 km/h po krajówce. Oni grubo ponad 300 po Eau Rouge w Belgii.

To powinno wybrzmieć. Po pierwsze primo, bezpieczeństwo. Zawodnicy to też ludzie. Mają swoje problemy, gorsze dni, słabszą dyspozycję. Ale przede wszystkim, mają dzieci, rodzinę i bliskich, do których chcą wrócić. Nie można dziwić się zespołom, że to szanują. Sędziowie nie chcą też dopuścić do tragedii. Tak, również ze względów marketingowych. Dlatego nie ryzykują zdrowia i życia swoich podopiecznych w ekstremalnych warunkach.

Po drugie, primo, widoczność. Obecne opony Pirelli odprowadzają do 90 litrów wody na sekundę. Podczas wyrzutu tworzy się gęsta, wodna mgła. Ta mocno ogranicza widoczność. Kierowcy nie widzą już nawet czerwonego światełka pod skrzydłem swoich rywali, które w deszczowych warunkach bez przerwy ostrzega o niebezpieczeństwie. Jak kończy się wbicie w bolid rywala, nawet przy suchych warunkach, dobitnie pokazuje śmierć Huberta na Spa.

I po trzecie, primo ultimo. Konstrukcja. By bolid był bezpieczny, musi być… szybki. Przy niskich prędkościach staje się driftowozem, definicją podsterowności lub nadsterowności. wtedy ściganie się nie ma sensu… Zachęcam Was do sprawdzenia odpowiedniego wpisu Damiana Lemparta, który tłumaczy te kwestie. Chętnie odpowie też na Wasze pytania.

fot. formula1.com

Nie mój „driver of the day”

Stosunkowo często w moich podsumowaniach pojawia się zwrot „pycha kroczy przed upadkiem”. W niedzielę pomyślałem dokładnie to samo. Ustalmy sprawę jasno. Lando Norris jest jednym z najsympatyczniejszych, najzabawniejszych i najbardziej ciepłych zawodników w padoku. Absolutnie uwielbiam słuchać jego wypowiedzi, żartów. Mój ulubiony moment to wywiad, w którym Lando wpada w histerię śmiechu, a na jego policzkach pojawiają się łzy. Ba, „it’s friday theeeeen” weszło nawet do… prywatnego kanonu moich okolicznościowych powiedzonek. A poza otoczką świetnego młodzika, wspaniałego kierowcy i talentu, ten chłopak ma papiery na tytuł mistrza świata F1.

Niestety, w niedzielę obserwowaliśmy inne oblicze. Brytyjczyk stracił swoje pierwsze zwycięstwo przez pychę, dumę. I niestety, brak doświadczenia. Uważam ponadto, że winowajcą jest również inżynier, który powinien działać bardziej stanowczo. Postawa Lando, jego nie oszukujmy się, chamska odpowiedź, zemściły się na nim. Dlatego też myślę, że tytuł najlepszego kierowcy dnia powinien dostać ktoś zupełnie inny. A wynik głosowania został ogłoszony zdecydowanie za szybko. Staram się oczywiście zauważyć rozterki, jakie kierowca McLarena miał w głowie. Sam nie cierpię, gdy ględzi mi się wokół ucha podczas jazdy samochodem. Mimo tego jestem pewny, że zwłaszcza w tak trudnym momencie, warto jest zaufać przełożonym, inżynierom w boksie i ich… doświadczeniu.

Narracja jest zgoła inna. Mało jest słów konstruktywnej krytyki. Więcej współczucia, pocieszenia i żalu, że Norris nie stanął na podium. Kubeł zimnej wody zadziałałby dziś zdecydowanie lepiej. A otrzeźwienie gorącej głowy mogłoby sprawić, że Norris już niebawem stanie na najwyższym stopniu podium, spełniając wydarte z Sochi marzenia.

fot. fotmula1.com

From Russia with love

Przekazy medialne przyćmione są przez dwie sytuacje. Setny triumf Hamiltona i porażkę Lando Norrisa. Tymczasem cichym zwycięzcą Grand Prix Rosji jest ktoś… zupełnie inny. Verstappen, Horner oraz Marko mogą dziś wspólnie popijać szampana. Swoją wyścigową partię pokera rozegrali po królewsku. Jeżeli miałbym pokusić się o odpowiednią metaforę, zostańmy przy kartach. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby walkę w Sochi porównać do filmowego Casino Royale, to owszem, Lewis zgarnąłby całą pulę. I odprawił rywala pławiąc się w chwale. Ale w tym czasie Max skubnąłby kluczyki do jego Astona Martina DB5, przy okazji zabierając też jego kobietę na spacer, randkę przy świecach i… wspólny wieczór.

Verstappen całkowicie zminimalizował straty, jakie miały wyniknąć z wymiany silnika w jego bolidzie. To miało być Grand Prix do zapomnienia, świadome oddanie pola stajni Mercedesa. Dobitnie pokazały to same kwalifikacje, kiedy Holender nie chciał ryzykować, nie zamierzał też trenować jazdy podczas mokrych warunków. Tymczasem, miejsce na podium jest ogromnym sukcesem. Tak, Lewis znów prowadzi w tabeli. Ale różnica jest minimalna, wynosi dwa punkty. Książę Verstappen dostanie więcej wiatru w żagle, by zdetronizować króla Lewisa. Zwłaszcza, że ma świeższy silnik, który może wykorzystać.

Mimo że Max i ekipa Christiana Hornera nigdy nie wygrali w Sochi, to wycieczkę do Rosji będą wspominać bardzo, bardzo ciepło. W przypadku ewentualnego tytułu mistrzowskiego, ten wyścig będzie miał na ten fakt ogromny wpływ. Więc znów, w nawiązaniu do przygód Jamesa Bonda, Verstappen może wysłać bliskim kartkę z napisem „pozdrowienia z Rosji”.

fot. Silverstone – oficjalny profil Facebook

Kolejny Brytyjczyk w kosmosie

Wygrana w wyścigu smakuje niebywale. Nawet ja dostąpiłem tego zaszczytu, choć były to tylko wyzwania simracingowe, wykonywane w ciszy, bez milionów wpatrzonych par oczu. Jak smakuje zwycięstwo w Formule 1? Jest na pewno słodkie, to moment euforii, wybuchu wszystkiego, co w ludzkim organizmie odpowiada za pozytywne emocje. Jak więc może smakować setne zwycięstwo? To może wiedzieć tylko Lewis Hamilton, triumfator w Sochi.

Hamilton ma tyle samo fanów, co krytyków. I wcale się nie dziwię. Z jednej strony to fenomenalny talent, jeden z najlepszych kierowców na świecie, mistrz jazdy w deszczu, zarządzania oponami i przedłużania stintu w nieskończoność. To też facet, który jak nikt inny potrafi w sekundę przestawić swój umysł, ciało i pamięć mięśniową w tryb bojowy, który pozwala na wykręcenie genialnego czasu okrążenia podczas sobotnich kwalifikacji.

Ale z drugiej, tej gorszej strony, Lewis jest hipokrytą. Godzinami mówi o rozwoju planety, potrzebie natychmiastowych zmian, zaletach wegańskiej diety i ochronie przyrody. Ale gdy kamery przestaną nagrywać, Brytyjczyk zapomina o swoim przywiązaniu do braku emisji, dając się przyłapać w swoim Pagani. Lub na lotnisku, tuż obok prywatnego odrzutowca.

Można Lewisa nienawidzić, można się z nim nie zgadzać, wyśmiewać go i tworzyć zabawne memy. Ale Hamilton idealnie realizuje definicję Formuły 1. Liczą się liczby. A te Brytyjczyk daje jak na tacy, zamykając usta krytykom. Sto zwycięstw. 21 dla McLarena. Uwaga, 79 dla Mercedesa. Jest pierwszym kierowcą z „setką” w historii, czego nikt i nic mu już nie odbierze. Oficjalnie, odleciał w kosmos. I to w kraju, który przecierał szlaki tej historii.

Hamilton może dziś czuć się jak Jurij Gagarin. Jak on, dokonał niemożliwego. Ale ta najtrudniejsza misja dopiero przed nim. Setne zwycięstwo już się dziś nie liczy. Czas na ósmy, mistrzowski tytuł. A wtedy wybaczymy mu nawet jego wielkie… kosmiczne ego.

fot. fotmula1.com

Czeka nas długa przerwa

W prawie każdym podsumowaniu, pełen emocji piszę o tym, że jesteśmy świadkami fantastycznego, najlepszego od lat sezonu. Mój ojciec traktował F1 jako ciekawostkę, potrafiła go znudzić, ale od tego roku oglądamy wspólnie każdy wyścig. Jeszcze kilka miesięcy temu robił to trochę w ramach kurtuazji. A dziś sam dzwoni i pyta kiedy jest kolejne Grand Prix. Ba, zmagań w Turcji nie może się już doczekać. My też, mam rację?

Do rywalizacji wrócimy w październiku. Przed nami 7 ostatnich rund, każda na… miarę futbolowego meczu o mistrzostwo świata. Jeżeli chcecie przypomnieć sobie co stało się na włoskiej Monzie, zapraszam Was do mojego podsumowania fiesty w kolorze papai. Dajcie nam znać jak podobało się Wam niedzielne Grand Prix. Jak myślicie, kto będzie mistrzem?