Grand Prix Węgier – 5 przemyśleń po festiwalu chaosu

fot. Alpine F1 Team - oficjalny profil Facebook

Ciężko jest znaleźć jedno słowo opisujące wyścig na Węgrzech. Za nami niesamowity spektakl, pełen zwrotów akcji, dramaturgii czy kontrowersji. Oglądaliśmy idealne oblicze F1. Szkoda więc, że czeka nas wakacyjna przerwa.

Zmagania na Hungaroringu były trochę jak dobry thriller. Gdy już byliśmy pewni, że fabuła nie ma przed nami tajemnic i wytypowanie mordercy jest dziecinnie proste, wtedy okazywało się, że rozwikłanie zagadki mocno nas przerasta. A poszlak szukamy nie tam gdzie trzeba. Grand Prix Węgier miało w sobie chyba wszystko. Walkę, pomyłki, kary, zderzenia, frustrację i wzruszenia. Dlatego jeszcze mocniej ubolewamy nad tym, że przed nami kilka tygodni przerwy i tęsknoty. I chyba właśnie ta nostalgia sprawiła, że tytuły moich poszczególnych wniosków to wersety kultowej już ballady Jacka Kaczmarskiego.

fot. formula1.com

On natchniony i „młody” był

Jazda kierowcy Alpine była po prostu fantastyczna. A wszystkie gratulacje, który spłynęły do niego po wyścigu są w pełni zasłużone. Byliśmy świadkami książkowego wręcz, długotrwałego bronienia pozycji. Na granicy bezpieczeństwa, która nie została przekroczona. Dla zawodnika francuskiej stajni presja w tak kluczowym momencie wydawała się nie istnieć. Nie było widać najmniejszego błędu lub zawahania. To chyba najmocniejszy występ w tym sezonie. I nie, wcale nie mam na myśli Estebana Ocona.

Może to brzmieć dosyć brutalnie. Rozumiem euforię i tysiące ciepłych słów. Faktycznie, Francuz był pewny siebie i nie poległ przed największym wyzwaniem w karierze. Ale wciąż byłby tłem tego wyścigu, gdyby nie jego partner z zespołu. Tak, to Fernando Alonso wygrał Oconowi ten wyścig. To Fernando Alonso jest ojcem sukcesu Alpine i udowodnił, że decyzje kontraktowe byłego zespołu Renault były strzałem w dziesiątkę. Na Węgrzech oglądaliśmy Alonso ze swoich najlepszych lat. Jakby założył maskę swojej młodości.

Doświadczenie dwukrotnego mistrza świata zaprocentowało. Alonso niczym lew walczył z szybszym Hamiltonem. Nie miał szans w pojedynku bezpośrednim na prostej. Ale umiejętnie blokował i opóźniał ataki Brytyjczyka. Bronił się tak długo, że Lewis stracił szansę na zwycięstwo. Gdyby Alonso poddał się jedno okrążenie wcześniej, historia Grand Prix Węgier potoczyłaby się zupełnie inaczej…

Całokształt dopełnia też to, co wydarzyło się na mecie. Najpierw wspólna parada bolidów Alpine po krętej trasie Hungaroringu, później oczekiwanie na Estebana przed ceremonią wręczenia nagród. Alonso pokazał, że można stać się mistrzem. Ale pozostać mistrzem przez tyle lat? Tego dokonują tylko prawdziwi herosi. Hiszpan na pewno do nich należy.

fot. formula1.com

Ich nie policzyłby nikt

Pierwszy zakręt toru Hungaroring przypominał grę na konsoli i symulator snajpera. To tak jakby nastolatek wziął w ręce pada, ustawił trudność na „łatwy” i eliminował przeciwników jednego po drugim. A po wszystkim ten nastolatek w osobie Bottasa zaczął jeszcze bawić się zapałkami, odkręcił gaz i przykleił gumę do żucia we włosy koleżanki. Po czym wesoło zapalił papierosa i wyciągnął flaszkę jak w utworze Elektrycznych Gitar. W pewnym momencie nie można było doliczyć się pozycji DNF w tabeli i uszkodzonych pojazdów.

Czasami lament w świecie Formuły 1 potrafi być irytujący. Równie irytujące jest to, że pieniądze i przewaga techniczna są kluczowe. Ale tym razem nie sposób nie zgodzić się ze słowami szefów Red Bulla, Ferrari czy samą wypowiedzią Verstappena. Bottas był w tym meczu koszykarzem, miał rzucać za trzy i przede wszystkim, bronić w polu. A tymczasem zanim jeszcze dobrze „wszedł” w mecz zaliczył faul i wywrócił kosz na leżących rywali.

Valtteri przyznał się do pomyłki, stwierdził, że popełnił szkolny błąd i nie trafił z hamowaniem. Otrzymał za to karę cofnięcia o pięć pozycji w Belgii. Trzeba się zgodzić, niewspółmierną do tego co wyrządził. To trudny temat dla sędziów i twórców regulaminu. Ale zaczyna być to niebezpiecznie oczywiste, że w kluczowym momencie, jeżeli taktyka zawiedzie i zwycięstwo się oddali, wystarczy wyrzucić rywala z gry. To tani wybryk.

Jak bumerang wróciły pytania o przyszłość drugiego kierowcy Mercedesa. Jednym z pierwszych moich artykułów dla Rally and Race był felieton o sytuacji Fina w zespole. Niestety, większość tamtejszych argumentów straciła blask. Valtteri jest sam sobie winny.

fot. formula1.com

On im dodawał pieśnią sił

W erze hybrydowej Hamilton praktycznie nie miał sobie równych. Tylko raz tytuł mistrzowski wydarł mu jego zespołowy kolega. Poza tym sformułowanie „get in there Lewis” weszło na stałe do słownika Formuły 1. Wyścig na Węgrzech to prawdziwa sinusoida. Gdy Bottas zmiótł z planszy pionki przeciwnika, kolejne zwycięstwo Brytyjczyka praktycznie stało się faktem. Wszystko pokrzyżowały kuriozalne sceny ze wznowienia. To chyba pierwszy raz w historii, gdy na starcie zobaczyliśmy… jeden bolid. Hamilton spadł na ostatnie miejsce. I wtedy rozpoczął się „hammertime”. Jeden z najwybitniejszych w historii.

Mimo tak wielu zmiennych, to był wygrany wyścig. Ocon i Vettel nie mieli żadnych szans przy wybitnej dyspozycji Hamiltona. To doświadczenie Alonso „uratowało” ich walkę. Lewis po raz kolejny dokonywał niemożliwego i odrabiał sekundy. Na niektórych okrążeniach potrafił jechać prawie trzy sekundy szybciej od lidera. Trzy sekundy. W motorsporcie to przecież wieczność. Większość jego okrążeń przypominała walkę o pole position w kwalifikacjach. To była jazda o życie. I murowany faworyt do odcinka Netflixa.

Aktualny mistrz świata pokazał swoim krytykom, że nie bez kozery wszedł do kanonu legend tego sportu. A swój trud okupił ogromnym wysiłkiem. Lidera Mercedesa podczas celebracji przytrzymywał Esteban Ocon. Hamilton słaniał się na nogach, prawie stracił przytomność, do zdrowia powrócił dopiero w centrum medycznym. A to przy gwizdach i przeraźliwym buczeniu. To niestety pokazuje, że kibicować też trzeba umieć.

Hamilton wrócił na pozycję lidera. Nie ma jednak sensu liczyć dokładnej przewagi, bo wciąż niejasna jest sprawa odwołania od dyskwalifikacji Sebastiana Vettela. Wszystko wróciło do punktu wyjścia, bo dzięki komedii Bottasa, Mercedes umacnia się na szczycie w klasyfikacji konstruktorów. Król Lewis odzyskał więc tron i podczas wakacyjnej przerwy pozostanie panem na włościach. Książę Verstappen na pewno nie odpuści. Oj nie. Na pewno nie teraz.

fot. formula1.com

Śpiewał, że blisko już świt

Najsmutniejsza seria i na pewno największa niemoc świata F1 została w końcu przełamana. Goerge Russell – złote dziecko, przez wielu nazywany „przyszłym mistrzem świata”, zdobył pierwsze punkty dla Williamsa. Potrzebował na to blisko… dwa i pół roku. Na papierze jest to wynik fatalny. Ale jakość bolidu z Grove i możliwości stajni nie pomagały. Mimo tego szans było wiele, wszystkie z nich wymykały się w ostatniej chwili, również z jego winy.

Ostatecznie dla Williamsa Grand Prix Węgier to istny triumf. Bo zapunktowali podwójnie. Nicholas Latifi dojechał na ósmym, George na dziewiątym miejscu. A wszystkie oczy zwrócone są właśnie na tego drugiego. Nie ukrywajmy, niezależnie od tego jaki kolor zespołowej koszulki ubieramy, wszyscy dopingowaliśmy tego kierowcę. Każdy po cichu na niego liczył, trzymał kciuki za przełamanie. Sama gwiazda Williamsa miała to zapewne na pierwszym miejscu swojej listy „do zrobienia”. A mimo tego na dziesiątym okrążeniu poprosił przez radio, aby poświęcić jego wyścig i jego plany, bo kolega z zespołu jechał przed nim. Brytyjczyk był gotowy zagrać dla zespołu, zrezygnować z własnych sukcesów. Chapeu bas. Tym bardziej można się cieszyć, że zdołał dojechać w strefie punktowanej.

Russel na mecie wykrzyczał popularną w Polsce frazę „to się nam należało”. I faktycznie, przeświadczenie zawodnika, że Williams bardziej pasuje do punktowanych miejsc niż Haas czy Alfa Romeo ma wielu zwolenników. Później polały się już tylko zrozumiałe łzy wzruszenia. Dla George’a nastał piękny świt po długiej, ciemnej nocy. Czy to pierwsza jaskółka kolejnych sukcesów? Lub zmian? Zwłaszcza tych dotyczących zatrudnienia?

Wybrane przeze mnie zdjęcie nie jest przypadkowe. Russell w najbliższych dniach znów przywdzieje czarny kombinezon i usiądzie za sterami Mercedesa podczas testów opon Pirelli. I bardzo prawdopodobne jest to, że powinien się już do tych barw przyzwyczajać.

fot. formula1.com

Świec tysiące palili mu

Ostatnio wygłosiłem tezę, że Alpine jest dla mnie największym rozczarowaniem sezonu. Z oczywistych względów przestała być jednak aktualna. Nie tylko ze względu na wygraną Ocona i tytaniczną wręcz pracę Alonso. Alfa Romeo stacza się po równi pochyłej. Tytułowy festiwal chaosu dotyczy również tego zespołu. A ryba psuje się ponoć od głowy…

Twarzą tych problemów jest Kimi Raikkonen. Wszystko przypomina trochę profesjonalną grę aktorską. Fin jest zmęczony Formułą 1, zgorzkniały, sfrustrowany. Wygląda na to, jakby już sam nie wiedział dokładnie dlaczego przywdziewa biało-czerwony kombinezon. Podobną niechęć wyrażają również kibice. Można odnieść wrażenie, że samo środowisko, również to medialne, ma trochę dosyć tej sytuacji. Oczywiście, gdy kamery pracują i świeci się czerwony punkt „recording”, tej niechęci nie widać, wszystko nosi znamiona normalności. Ale w kuluarach mówi się swoje i można wyczuć pismo nosem.

Kimi popełnia coraz więcej błędów. W Austrii wyrzucił z gry Vettela, w walce o pietruszkę. Fin zbiera kary niczym znaczki do klasera. A współpraca z nim nie należy do łatwych. Inżynierowie są zapewne w stałym kontakcie z lekarzami a rumianek zastępuje kawę. Obojętność wyraża też chyba same szefostwo Alfa Romeo. Raikkonen to mistrz świata, obecny w F1 od lat. I to jest chyba moment, aby tę przygodę zakończyć. Bo kibice postawili już na tej współpracy internetową świeczkę.

Wniosków po tym wyścigu jest zdecydowanie więcej. Można przecież wspomnieć o dyskwalifikacji Sebastiana Vettela i wszystkich jej szczegółach. Wojnach na linii Wolf-Horner i pomyśle na zmiany regulaminowe, aby za straty finansowe płacił sprawca wypadku. Lub o frustracji Sainza. To znak, że za nami naprawdę fantastyczny weekend.

Na kolejne emocje przyjdzie nam poczekać. Do rywalizacji wracamy z końcem sierpnia, na w pełni odbudowany po problemach powodziowych obiekt Spa. Nie mogę się doczekać, będę tęsknić, wyczekiwać odpalenia monstrualnych silników i początku sesji treningowej.