Od wielu miesięcy na Lewisa Hamiltona wylewa się wiadra pełne ekskrementów. A głupcy ochoczo dzwonią po szambowozy, pławiąc się we… własnym kale. Może nastała pora, by wzlecieć ponad tę gównoburzę? Zaczerpnąć świeżego powietrza?
Uwaga! „Loża szyderców” to zupełnie nowy format, a jego kompozycja pełnymi garściami czerpać będzie z dobrodziejstw zasad felietonu. Oznacza to, że w tekście mogą znaleźć się słowa niecenzuralne i obraźliwe. Wszystkie postawione tezy są jedynie poglądami autora i nie odzwierciedlają opinii redakcji. Nie pytaj farmaceuty, jednak czytasz na własne ryzyko!
Zacznijmy od uczciwej oferty. Jeśli jesteś zdeklarowanym wrogiem Brytyjczyka, nazwisko „Hamilton” powoduje u Ciebie ciarki obrzydzenia, a na myśl o „get in there Lewis!” pojawia się odruch wymiotny lub rozwolnienie, odpuść sobie dalszą lekturę. Jestem pewny, ponad wszelką wątpliwość, że zawarte poniżej argumenty po prostu do Ciebie nie trafią. Dlatego najlepiej będzie się rozejść. Bo nasze matki nie nadążą z grzaniem bigosu na uspokojenie…
Niniejszy tekst jest moją próbą naświetlenia gigantycznego problemu. Nowotworu, który od wielu miesięcy toczy zdrową tkankę społeczności sympatyków F1. Tego wroga można łatwo zidentyfikować i opisać. To psychofani. Ludzie o czołach niezmącanych żadną myślą, dla których jedynym sensem „kibicowania” jest atakowanie swojego oponenta oraz wyznawców jego „kościoła”. Istnym nemezis większości tej swołoczy jest siedmiokrotny mistrza świata. Niestety, po spektakularnym finiszu zeszłego sezonu astrologowie ogłosili miesiące tyrady w stronę Hamiltona. A populacja tych błaznów zwiększyła się. Jak w kultowych Heroesach 3…
Muszę przyznać, że te dzikie hordy potrafiły cholernie irytować. Długo tłumiłem tę niechęć. Ale w ostatnich dniach, dosłownie, rozgrzali mnie do czerwoności. Więc parafrazując słowa pewnego marszałka, sport wspaniały, tylko fani k***y… Wsiadając na liryczną Kasztankę, zamierzam się z nimi zmierzyć. Ale wbrew pozorom, przyjdzie mi dziś aż dwukrotnie oddać cesarzowi to, co cesarskie. I nawet na moment przyznać rację tym, którymi jawnie gardzę.
To trudna miłość…
Fani Brytyjczyka muszą to przyznać. Ciężko jest kochać Lewisa Hamiltona. Ciężko jest też z nim tak po prostu sympatyzować. Zawodnik Mercedesa przypomina trochę faceta, który ma problem z alkoholem. Poważny problem. Gdy jesteś jego synem, a w tym przypadku jego fanem, to robisz wszystko, aby go zrehabilitować, obronić. Tłumaczysz więc mamie, że to już koniec, że się zmienił, przemyślał. Przerywasz, gdy chce się odezwać, bo niechybnie się zbłaźni. Starasz się prostować każdą jego wpadkę. I gdy Twoja rodzicielka godzi się znów go przyjąć i wybaczyć, on pojawia się w drzwiach kompletnie nawalony. Jak księciunio! Ba, wszedł tylko po swoją gitarę, a dziarsko pociągając portki informuje, że nie wie kiedy wróci.
Powiedzieć, że Sir Lewis nie jest postacią krystaliczną, to jak nie powiedzieć nic. Ten gość potrafi irytować. Jak diabli. Zacznijmy od tematu ekologii. Hamilton pozbywa się wszystkich aut spalinowych z garażu, sprzedaje też prywatne odrzutowce. Chwali się, że nawet na tor udaje się na rowerze lub w elektryku. I nie korzysta z „tradycyjnej” motoryzacji. A kilka dni później paparazzi robią mu zdjęcia w Monako. W… Pagani. Dalej, pieje o przewadze diety wegańskiej, na Twitterze pisze o miłości do zwierząt, pokazując ukochanego Roscoe. A potem paraduje w skórze na pokazie mody. Wisienką na tym parszywym torcie zidiocenia jest sztuczna walka o wszelką równość. To Lewis Hamilton opanował niestety do perfekcji…
Przyklękanie na jedno kolano co wyścig, parada strojów o różnych hasłach wspierających społeczność BLM. Wystawiana na piedestał, bardzo kontrowersyjna postać George’a Floyda. Ciągły, przesadzony do granic lament o rasizmie. Nawet w Netfliksowym „Drive to survive”. Do tego plotki o wymuszeniu na zespole Mercedesa zmiany barw bolidu na czerń. I puste apele. Niestety, Brytyjczyk wybitnie „nie umie” w politykę. Nawet, jeśli intencje były dobre.
Nienawiść z pole position
Lista przewinień lub wpadek naszego świeżo upieczonego szlachcica jest… długa i szeroka. Przykłady można mnożyć. I śmiać się z niektórych wybitnie głupich rzeczy, jak wielokrotne udostępnianie w sieci fotografii, na których najbardziej widoczną rzeczą jest przyrodzenie naszego bohatera. Pieszczotliwie nazwane „Lewicondą”. Osobiście do spisu gorzkich żalów dodałbym radiowe dyskursy z „Bono” – Peterem Bonningtonem, inżynierem wyścigowym. Ten gość musi mieć naprawdę stalowe nerwy aby wytrzymać ten pretensjonalny ton. Przy okazji, nasze materiały trafiają do wielu profesjonalnych zawodników. Ostatnio zawitał do nas sam Oliver Solberg. Więc Bono, jeśli to czytasz i masz tego dosyć, to mrugnij dwa razy.
Dlatego naprawdę, rozumiem niechęć. Rozumiem dowcipy, chęć kibicowania komukolwiek, byle nie miał on numeru 44 na bolidzie. To oczywiste, bo Mercedes dzieli i rządzi od lat. Ta frustracja wciąż narastała. A ostatnio, przeglądając grupy dla fanów królowej motorsportu, widać już jedynie nienawiść. Dosłownie, wielu fanów Maxa Verstappena chce, aby Hamilton „sobie głupi ryj rozwalił”. Jak niejaki Jan Rodzeń, dyrektor klubu księgarza w Warszawie. Ilość naprawdę prymitywnych komentarzy przerasta jakąkolwiek granicę żenady. Pamiętam genialny wyścig na Silverstone w sezonie 2020. Gdy Hamiltonowi pękła guma, rozległ się krzyk radości. Co prawda nie trwał on zbyt długo, ale wielu „znawców” zrozumiało wtedy po raz pierwszy czym jest wzwód. I pokochali ten stan, który zawdzięczają problemom Lewisa.
Długo miałem to gdzieś. Bo psy szczekały, a karawana pędziła dalej. W pewnym momencie podopieczny Toto Wolffa stał się dla społeczności F1 złem wcielony. Tak, jak Donald Tusk dla dziennikarzy TVP. Apogeum tej karuzeli zatajania własnych kompleksów przypadło na wielki finał w ZEA. Sprawdźcie archiwa. Poważnie, masa pseudokibiców nawoływała do tego, aby Perez… „wywalił” Hamiltona. Liczono ewentualne kary dla Verstappena za usunięcie z gry srebrnych strzał. Widziałem wpisy, które prosiły opatrzność o przebitą oponę u Brytyjczyka!
I Ty, Brutusie?
Po „ostatnim gwizdku” wylało się już szambo. Ci, którzy na torze Silverstone poznali czym jest wzwód, nagle zrozumieli, że można go wykorzystać do niecnych celów w samotności. Psychofani mieli swoje pięć minut. Nie chce skrzywdzić prawdziwych sympatyków Maxa. Ale wiele razy miałem poczucie, że gdyby na tronie zasiadł Ocon, radość byłaby identyczna. Nie liczyło się kto triumfował. Liczyło się tylko to, że ten „przeklęty Brytol” odchodzi z kwitkiem.
Emocje zaczęły opadać, temat wyraźnie przycichł. Wydawało się, że ziścił się już ten mokry sen adwersarzy wicemistrza 2021. I teraz wrócimy do normalności, do porządku dziennego. Hamilton zniknął. Ale niestety, ten fakt był kolejnym motorem napędowym. „Obraził się”, „płaczek się poddał”, „niech nie wraca”. Ba, „ten sport będzie lepszy bez niego”. Podobne komentarze pojawiały się nawet na… naszym Facebooku. I wtedy mój redakcyjny kolega, partner z zespołu, któremu mówiłem przecież „dzień dobry”, wbił mi nóż w plecy. Stworzył tekst, w którym poniekąd zgodził się z tym ruchem… szukania dziury w całym. I łzy wciąż płyną. Marcin, płaczę tak, że gdybym nosił dziś okulary, parowałyby jak szyba w autobusie.
Zachęcam Was do sprawdzenia tego felietonu, niejako stojącego w opozycji do moich słów. W telegraficznym skrócie, podobnych głosów było mnóstwo. Jak Lewis może tak po prostu zniknąć? Dlaczego nie pojawił się na uroczystej gali FIA? Co knuje? Obraził się i nigdy już nie wróci? A może to parszywa, idealnie przemyślana strategia marketingowa? Stek bzdur…
Ustalmy to sobie…
Wyobraź sobie, że jesteś w związku z kobietą, którą bardzo kochasz. A ona w dziwnych okolicznościach… odchodzi do innego faceta. To oczywiste, że w takich chwilach chcesz się odciąć od świata i zaszyć w najgłębszej, tej najbardziej mrocznej norze. Unikasz miejsc, w których przeżyliście najwięcej. Nie chodzisz do „waszych” restauracji, w których serwowali ulubione dania. Piosenki, które przywołują wspomnienia nie brzmią już tak jak dawniej. Po prostu, musisz odpocząć. Lub zapomnieć, wyciszyć się, wyzerować. Zrobić ten krok wstecz.
I po Abu Dhabi było… podobnie. Kierowcy F1 to nie maszyny na zawołanie. I nie są naszą własnością. To zwykli ludzie, którzy walczą z problemami, miewają wzloty i upadki. Mają takie same ciała, kości i płynie w nich krew. Nawet, jeżeli na zdjęciach Lewisa widać ją w kiepskim miejscu. Do szewskiej pasji doprowadza mnie ciągła próba szukania kontrowersji. I najczęściej szuka się ich właśnie w ogródku Lewisa. Ot, żeby dowalić odrobinę mocniej…
A dlaczego nie było go na gali? Spójrz poza F1. Na ceremonii złotej piłki próżno ostatnio szukać laureatów drugiego i trzeciego miejsca. Dlaczego ucichł? Bo bądź co bądź, przeżył ogromne załamanie. Upragniony tytuł przepadł na ostatnim kółku, niezależnie od niego. Brytyjczyk spędził ostatnie tygodnie w gronie rodziny. Chcąc naładować baterie, odpocząć, zregenerować siły. Po prostu, pożyć. Bo za chwile wróci do blisko rocznego trybu życia, w którym liczy się tylko następne okrążenie, urwane setne sekundy i flaga w szachownicę… A Lewis Hamilton żyje w ten sposób od przeszło 16 lat. Mając na koncie aż siedem triumfów! Oddajmy więc cesarzowi to, co cesarskie. Czasami po prostu oddajmy mu jego prywatność.
Drobna szpilka na koniec. Już za moment czeka nas najbardziej epickie „hammertime” w historii Formuły 1. Król powraca. I tylko na krótką chwilę oddał berło innemu zawodnikowi!
Kolej na Was, oponiarze!
Rewolucja pożera własne dzieci, dlatego chciałbym zakończyć istotnym oświadczeniem. Nie jestem psychofanem Lewisa Hamiltona. Ba, choć uważam, że Brytyjczyk został okradziony z ósmego, rekordowego tytułu, Max Verstappen bardziej zasłużył na mistrzowską koronę. Holender dosłownie frunął po mistrzostwo. I mimo naprawdę… bezczelnego stylu jazdy, nie popełnił żadnego poważnego błędu. No może poza Grand Prix Włoch. Lewis popełniał je zaś w iście hurtowy sposób. Chce więc odciąć się od ewentualnych oskarżeń, że niniejszy tekst powstał w mieszkaniu smutnego, przybitego porażką swojego idola pseudo-dziennikarzyny. A w mojej subiektywnej opinii, tezy zawarte w każdym z akapitów są realnie… obiektywne!
„Loża szyderców” należy przede wszystkim do czytelników. Dlatego zachęcam do dyskusji w sekcji komentarzy. A skoro mamy nazywać się szydercami, dajcie upust swoim emocjom. Czekam na każdą formę krytyki, opinię i chętnie odpowiem na wszystkie Wasze argumenty. Jeśli mój felieton Ci się spodobał, uśmiechnąłeś się kilka razy lub powiedziałeś w myślach „polać mu, bo mądrze prawi”, chętnie przyjmę drobny podarunek. Na przykład koszulkę z nowej kolekcji Mercedesa-AMG. Niestety, choć felieton powstał w akompaniamencie sojowej latte, w pokoju całkowicie niebinarnym i wolnym od wszelkich uprzedzeń, a tekst pisałem przyklękając na jedno kolano, ekipa z Brackley nie zapłaciła za materiał złamanego grosza! Więc może faktycznie warto jest olać Sir Lewisa by dołączyć do… pomarańczowej rewolucji.
Czas odrobinę się zdystansować. Jestem ogromnym fanem wszelkich memów związanych z F1. Przede wszystkim tych wykonanych ze smakiem. W przerwach podczas tworzenia tego inaugurującego serię wpisu słuchałem poniższego utworu. Prawdziwego hymnu krytyków Lewisa. I teraz, razem z Wami, chętnie zaśpiewam kilka wersów tego dzieła. Pełną piersią! „Bono! Just drove a lap, tried so bad to stay ahead! Pushed hard, now the tyres are dead!”.
PS: ale zgodzicie się, że Mercedes rozbił bank wczorajszą prezentacją W13 E Performance?