– Muszę szczerze powiedzieć, że dałem z siebie wszystko, a rajd kończyłem już na absolutnych oparach! Nigdy, w całej mojej rajdowej karierze, nie dostałem tak mocno w kość jak tutaj. Samochód również przeszedł gehennę, a nasz końcowy sukces – bo za taki uznaję osiągnięcie mety, w dodatku w czołowej dwudziestce zawodników – nie byłby możliwy, gdyby nie ciężka i ofiarna praca całego zespołu serwisowego Moonsport, dyrygowanego przez mojego nieocenionego pilota Maćka Martona.

Wszystkim – również wspierającym nas kibicom w Polsce – bardzo dziękuję i naprawdę cieszę się, że to już koniec tego piekielnego maratonu – mówi uradowany i bardzo zmęczony Paweł Molgo, który w duecie z Maciejem Martonem ukończył zmagania w East African Safari Classic Rally 2023, ostatkiem sił awansując do prestiżowego grona 20 najlepszych załóg rajdu.

fot. NACRallyTeam

– Razem z Maćkiem przez cały rajd powtarzaliśmy sobie: nie poddamy się bez walki! I dotrzymaliśmy słowa, choć pechowa awaria na II etapie podcięła nam nieco skrzydła – mówi kierowca polskiego Porsche 911. – Dwie godziny kary, które wówczas otrzymaliśmy za obcą pomoc (krótkie holowanie, a potem pchanie auta do mety z pomocą kibiców), spowodowały, że wylądowaliśmy na odległym 42. miejscu. Przez wszystkie następne dni walczyliśmy, by odrobić straty, ale bardzo ciężka trasa, kapryśna pogoda, kolejne awarie auta i narastające zmęczenie całego zespołu nie ułatwiały sprawy. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, a dziś… możemy tylko gdybać, co by było, gdybyśmy tej kary nie dostali… Osiągnięty przez nas czas dałby nam miejsce w TOP10, które było naszym planem „Maksimum”. Oczywiście wiele innych załóg również mogłoby tak gdybać, dlatego jestem bardzo zadowolony, że mimo wszystko udało nam się zrealizować cel „Optimum”, czyli zająć miejsce w TOP20, a jeszcze przy okazji cel „Minimum”, czyli w ogóle osiągnąć metę.

fot. NACRallyTeam

Finałowy etap rajdu składający się z trzech oesów nie był przejażdżką pozwalającą celebrować zakończenie zawodów i podziwiać krajobrazy. Wręcz przeciwnie – był jednym z najtrudniejszych dni w tegorocznej edycji zawodów. Niemiłosierny upał (ponad 40 stopni Celsjusza) w połączeniu z dużą wilgotnością powietrza działały wycieńczająco na zawodników.

– Dziś obudziła się we mnie dusza fightera – opowiada Paweł Molgo. – Chcieliśmy pokazać się z jak najlepszej strony i przy okazji czerpać z tego jak najwięcej przyjemności. Mimo trudnych warunków jechało nam się koncertowo, momentami z prędkością 170 km/h – po drodze wyprzedziliśmy trzy auta naszych bezpośrednich rywali, ale niedaleko już mety… złapaliśmy gumę. Podczas wymiany koła dwa auta nas przegoniły, co trochę nas podłamało… Na kolejnym oesie dopadł mnie kryzys, chwilami myślałem, że zemdleję (w małej kabinie naszego Porsche przypominającej puszkę bez klimatyzacji i z minimalną wentylacją nie było czym oddychać) i choć jechaliśmy szybko, cały czas zadawałem Maćkowi pytanie: „ile jeszcze do mety”. Wreszcie stanęliśmy na starcie ostatniego odcinka. Ale obok nas… zabrakło naszych rywali, co oznaczało, że jesteśmy w „dwudziestce”! Na świętowanie nie było jednak miejsca, bo z nieba lunęło i choć zrobiło się chłodniej, kolejne 46 kilometrów pokonaliśmy w strugach deszczu, tańcząc na błocie i obijając się na dziurach. Do mety dotarliśmy potwornie wykończeni, a w głowie kołatała mi się myśl „nigdy więcej!”

fot. NACRallyTeam

Na mecie zawodnicy NAC Rally Team uzyskali potwierdzenie swojego awansu na 19. miejsce w klasyfikacji końcowej. Rajd wygrał utytułowany Włoch Eugenio Amos wspierany przez najsilniejszą stajnię Tuthill Porsche (dysponującą m.in. własnym helikopterem do szybkiego transportu części). Drugie miejsce zajął Kenijczyk Baldev Chager, a podium uzupełnił Duńczyk Kris Rosenberger (wszyscy startowali Porsche 911). Czołowa dwudziestka rajdu aż lśni od rajdowych gwiazd – warto na przykład zauważyć, że tuż przed Polakami, na 18. miejscu, uplasował się znakomity kierowca WRC, Grek Jourdan Serderidis. Do mety dotarła również druga z polskich załóg – Jakub Grochola i Michał Jucewicz w Oplu Manta, którzy zajęli 49. miejsce.

– Jestem wykończony, ale szczęśliwy – podsumowuje Paweł Molgo. – Trudno opisać, przez co musieliśmy przejść, by tu dotrzeć. Dziś chyba nie zdecydowałbym się, by to powtórzyć. Naszemu Porsche zgotowaliśmy prawdziwe piekło. Cały zespół harował od rana do wieczora przez cały tydzień bez chwili odpoczynku. Jestem pełen podziwu dla chłopaków i wdzięczności za wykonaną pracę. A tym bardziej dla mojego pilota, Maćka, który nie dość, że wstawał pierwszy i kładł się ostatni, to na dodatek po mistrzowsku mnie pilotował, nie wahając się wskakiwać w kombinezonie do wezbranych rzek, by tylko bezpiecznie przeprowadzić nasze auto na drugi brzeg. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego wsparcia ani auta, które udowodniło, że jest pancerną konstrukcją. Przeżyliśmy nieprawdopodobną przygodę, ale cieszę się, że… wracam jutro do Warszawy!