Duet Kolbusz/Kolbusz – w pogoni za rodzinnymi marzeniami

970
Kolbusz
fot. Photographers Agency

Piotr Kolbusz od dziecka marzył o rajdach, ale sytuacja polityczna nie pozwoliła mu na realizację pasji. Jego syn, Paweł, szybko zaraził się motoryzacją. Wtedy pojawił się na pozór szalony pomysł – występ duetu Kolbusz/Kolbusz w świecie rajdów na regularność. Tak też po zakupie maszyny, już w swoim drugim starcie rodzinna załoga zadebiutowała na oesach Historycznego Rajdu Monte-Carlo. Był to debiut udany, gdyż Paweł i Piotr ukończyli zmagania. I mają apetyt na więcej!

Jaki jest przepis na to, aby zrealizować swoje dziecięce marzenia? Czasami wystarczy po prostu… zdecydować się na ten pierwszy, z pozoru najtrudniejszy krok. Piotr Kolbusz od dziecka rozmyślał o rajdach samochodowych, lecz niepewne czasy zmusiły go do obrania innej ścieżki zawodowej… Nigdy nie zapomniał jednak o swojej pasji, po latach zakupił rajdówkę i wraz z synem wziął udział w pierwszym rajdzie na regularność. Minęło ledwie kilka miesięcy, a już w drugim, oficjalnym starcie w karierze zdołał okiełznać zdradliwe zbocza historycznego, 24. Rajdu Monte-Carlo, przede wszystkim przecinając linię mety.

Porównując to osiągnięcie do górskiej wspinaczki, Piotr i Paweł Kolbuszowie, będąc wciąż całkowitymi amatorami, zdobyli swój pierwszy ośmiotysięcznik po… krótkiej przebieżce po Tatrach. I to bez asekuracji oraz butli tlenowej. Tak jak himalaizm, tak i motorsport potrafi uzależnić. I choć bohaterowie tego artykułu nadal zbierają swoje pierwsze szlify, już mają apetyt na kolejne występy. Poznajcie dwóch pasjonatów, którzy odważyli się zawalczyć o marzenia, i za sterami Fiata 125p ukończyli Historyczny Rajd Monte-Carlo już w debiucie. Kolekcjonując bezcenne wspomnienia, trwale zapisali się na sportowych kartach historii!

fot. Agnieszka Zamojtel

Marzenia? Czas je spełnić!

JS: O karierze, nawet krótkiej, motorsportowej przygodzie marzy prawie każdy. Jak wyglądała Wasza droga ze świata kanapowych transmisji telewizyjnych do grona zawodników w profesjonalnych kombinezonach, na prawdziwych oesach?

Piotr: Od dziecka marzyłem o startach w rajdach samochodowych. Podobnie było w wieku młodzieńczym, czy w szkole średniej. Podczas studiów nastały jednak trudne czasy – stan wojenny, głęboka komuna i zamordyzm. To nie były dobre okoliczności, by można było te marzenia realizować. W związku z tym poszedłem wtedy w innym kierunku, pasja jednak pozostała, wciąż interesowałem się tematem. Gdy dowiedziałem się, że mój były sąsiad i kierowca rajdowy, Andrzej Postawka, startuje w rajdach historycznych, pomyślałem sobie, że i my możemy tego spróbować. To było dla mnie niezwykle pociągające, występują tam przecież samochody, które pamiętam ze swojej młodości. A poza tym, ścigają się tam moi idole z tamtych lat, na przykład Walter Röhrl. Możliwość rywalizacji z nim w jednym rajdzie i na tych samych odcinkach specjalnych byłaby dla mnie niesamowitym wręcz przeżyciem.

Paweł: Szczerze, mnie rajdy nie pasjonowały aż tak bardzo. Były jednak dość ciekawe, a te zainteresowania rozbudził u mnie mój tato. Widziałem historyczne samochody w wielu miejscach, na rozmaitych targach, bardzo mi się spodobały. Motoryzacją interesowałem się praktycznie od zawsze, świat wyścigów i rajdów był interesujący, choć nie była to wielka miłość. Nigdy jednak nie pomyślałbym, że mógłbym startować. Tato bardzo chciał wystąpić w rajdzie historycznym, więc spróbowaliśmy. Tak, nieco przypadkiem, zajął prawy fotel.

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Jazda na regularność

JS: Poszliście ścieżką historycznych rajdów na regularność. Dlaczego? Myśleliście także o innych dyscyplinach? Wyścigach torowych, rajdach w klasycznej formie?

Piotr: Ja akurat nie za bardzo interesowałem się wyścigami. Dla mnie liczy się zmienność krajobrazu oraz nawierzchni, to mnie ciekawi. Na razie wykonaliśmy swoje pierwsze kroki, więc zobaczymy co dalej. Niewątpliwie, naszym celem nie jest to, aby się… zabić. A rajdy na regularność oferują wysoką szansę przeżycia. Trzeba jednak nadmienić, że to niezwykle przewrotny sport, o innej specyfice. Tu jedzie się powoli po prostej a szybciej po zakrętach.

Paweł: Rajdy na regularność są szalenie wymagające… Nawigacja i pomiary są bardzo trudne, zaś ich dokładność jest absolutnie kluczowa. Źle zmierzony odcinek oznacza zły wynik. A zły wynik wiąże się z kiepskim rezultatem. Mamy więc zupełnie inne podejście. Zamiast koncentrować się na kształcie zakrętu, swoją uwagę skupiamy na tym czy dane drzewo jest na przykład porośnięte mchem. Jeśli tak jest, to możemy mieć 500 metrów zapasu lub straty, co oznacza, że linię mety przetniemy o 5 sekund za szybko/za późno.

Każde 5 sekund to… 50 punktów karnych. Ta gra na spostrzegawczość nabiera wielkiego znaczenia, zwłaszcza przy słabej widoczności. Poziom trudności może być bardzo wysoki, tak było właśnie na Historycznym Rajdzie Polski. Nikt z nas wcześniej nie poznał tej trasy, widzieliśmy ją po raz pierwszy, a w drodze musieliśmy liczyć… kamienie. To inne zjawiska, biegunowo inne podejście. W górach utrzymanie średniej zadania jest raczej niemożliwe. Na krętej drodze, pod góręm nie uda się pokonać zakrętu z prędkością 50 km/h. Średnia spada zatem na łeb na szyję, a nie wiemy gdzie znajdują się następne punkty pomiaru…

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Maszyna z młodości

JS: Waszym orężem jest Fiat 125p z 1979 roku. Dlaczego wybór padł na polskiego klasyka? Migawki z wczesnej młodości? A może to motoryzacyjny… patriotyzm?

Piotr: Zastanawiałem się jaki samochód wybrać do takiego sportu. Z racji tego, że nie jestem majsterkowiczem, musiałem zakupić już gotową maszynę, którą nie będę musiał specjalnie przebudowywać. Auto, do którego będę mógł wsiąść, aby praktycznie od razu pojechać. Po drugie, chciałem, aby był to samochód z czasów mojej młodości, z którym jestem sentymentalnie związany. Fiat 125p to właśnie taka maszyna. W tym samochodzie uczyłem się jeździć, zdawałem prawo jazdy. Ba, jeszcze mój tato sadzał mnie na kolanach za kierownicą tego modelu. Dodatkowo, chciało się jechać autem, które pochodzi z Polski, do którego łatwo będzie kupić części. Dzięki czemu nie będzie specjalnie trudne w serwisie.

Paweł: Fiat okazał się bardzo dobrym samochodem, zwłaszcza na śniegu i lodzie. Staszek Postawka w zeszłym roku wywalczył mistrzostwo Europy w rajdach na regularność jadąc Fiatem. Głównie podróżował Zastavą, ale ostatni Rajd Polski jechał na Fiacie. To auto nie ma przesadnie dużej mocy, osiągów. Lecz to wóz, który dobrze odnajduje się w rajdach.

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Monte-Carlo w nazwie

JS: Jaka jest historia Waszego egzemplarza? To zaprawiona w bojach maszyna, czy miłośnik muzealnych wystaw? Czym różni się od „cywilnego” protoplasty?

Piotr: Nie, to „czysta” rajdówka zbudowana dla Roberta Burcharda, który startował nią w wielu rajdach historycznych w ostatnim dziesięcioleciu. I nie tylko tych na regularność. Aż sześciokrotnie ukończył nią Historyczny Rajd Monte Carlo. Dzięki temu ten egzemplarz jest naprawdę wyjątkowy. Auto zostało kiedyś całkowicie przebudowane na potrzeby rajdowe. Usunięto wszystkie zbędne elementy – tylną kanapę, szyby boczne, boczki drzwi. Pojazd jest odelżony, wyposażony w klatkę bezpieczeństwa, odpowiednio większy silnik, skrzynię Abartha i inne przeniesienie napędu. Na desce rozdzielczej znajdują się przyrządy rajdowe, zmieniono hamulce wraz z układem hamulca ręcznego. Wszystko jest niemal zupełnie inne a różnica jest po prostu kolosalna. Ten samochód jest praktycznie dwa razy mocniejszy od przeciętnego Fiata 125p z lat 70. czy 80. Jest też znacznie lżejszy. Prawdziwa rajdówka!

Paweł: Silnik jest oczywiście włoski. Fiaty 125 w wersji Monte-Carlo też miały identyczne motory, z rozrządem na pasku, z wałkami rozrządu u góry głowicy. To inna konstrukcja. Mamy tu inny most, krótszą skrzynię, która sprawdza się w jeździe „pod górkę”. Jedną z nielicznych modyfikacji naszego autorstwa jest drugi akumulator w bagażniku. Zrobiliśmy to tak na wszelki wypadek. Naszym celem będzie jeszcze odświeżenie lakieru i karoserii.

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Przetarcie szlaków

JS: Zapoznanie z nowo zakupionym samochodem przyszło dosyć naturalnie? Czy wóz płatał Wam najpierw figle, wymagał dopasowania? Jak wyglądały początki?

Piotr: Ponieważ jeździłem takim samochodem w przeszłości, pewne rzeczy nie były dla mnie obce, przypomniałem je sobie w dużym stopniu. Na początku trzeba było jednak przyzwyczaić się na przykład do sposobu hamowania. Chociaż nie można narzekać na hamulce, proces ten jest tu odmienny od tego, co obserwujemy dziś, w nowoczesnych konstrukcjach. Auta musieliśmy się nauczyć pod różnymi względami. Już w pierwszych dniach strzelił nam silnik. Uszczelka pod głowicą, przepalony tłok. Na szczęście udało się nabyć zestaw rajdowy z zapasowym motorem i skrzynią. Po naprawie testowaliśmy na krzyż oba silniki i skrzynie. Tak więc przez pierwszy rok od nabycia było trochę zabawy.

Zamierzaliśmy wystartować w Rajdzie Monte-Carlo 2021, który w ostatniej chwili został odwołany. Mieliśmy być wtedy jedyną polską załogą. Czasu na przygotowanie było więc nieco więcej. Naszym debiutem był Rajd Polski Historyczny, w listopadzie ubiegłego roku. To dało nam sporo doświadczeń. Przekonaliśmy się, że Fiat 125p jest bardzo niezawodny. Został znakomicie przygotowany, ani w Polsce, ani na Monte nie mieliśmy większej awarii.

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Zabawa? Nie tylko na oesach

JS: Fiat zarezerwowany jest jedynie do harców po zamkniętych, stricte rajdowych odcinkach, czy to również kompan do weekendowych wypadów dla przyjemności?

Piotr: Weekendowe przejażdżki fundujemy sobie raczej po okolicy, zwłaszcza gdy spadł śnieg. Na co dzień nie jest to naturalnie auto przesadnie komfortowe czy wygodne. Jeśli jednak na drodze leży biały puch i lód, potrafię wyjeżdżać i wczesnym rankiem, i późną nocą. Tak, by nikogo nie było na drodze. Bardzo to lubię, to daje mi dużo przyjemności!

Paweł: Jeździ się nim bardzo dobrze. Jest tylko dosyć głośny. Komfort termiczny też nie jest zbyt duży. Świetnie się jednak prowadzi. Jest lekki, czego nie czujesz w nowoczesnych samochodach. Tutaj tak naprawdę wszystko pachnie, wygląda i smakuje niczym historia.

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Chrzest bojowy

JS: Jak wyglądały przygotowania, trening do Historycznego Rajdu Monte-Carlo? 

Paweł: Największym treningiem był tak naprawdę zeszłoroczny Rajd Polski. Inne rzeczy niewiele dawały. Trudno jest nauczyć się tej sztuki z „instrukcji obsługi urządzenia”. Tu trzeba przestudiować książkę drogową, a następnie zastosować ją w praktyce. Choć i tak rzeczywistość potrafi niemiło zaskoczyć, zwłaszcza na Monte-Carlo. Start był tam nieco przesunięty, inaczej niż w informacjach z książki. I trzeba było wszystko inaczej obliczać. Wiele rzeczy można zrozumieć dopiero na trasie, już na placu boju. Wcześniej ciężko jest trenować. Dosyć późno zaczęliśmy uczyć się wykorzystywania urządzeń, te zostały jeszcze zamienione praktycznie pod sam koniec. Z początku to swego rodzaju… czarna magia, z każdym kilometrem można jednak poczuć się znacznie pewniej. Pozwolić sobie na więcej.

Piotr: Ważną rzeczą był trening na trasie, jej wcześniejszy objazd. W Monte-Carlo jest to możliwe. Trasa znana jest odpowiednio wcześniej, pokonaliśmy ją z Pawłem na początku stycznia. Pierwsze dziesięć dni roku wykorzystaliśmy na trening na francuskich drogach. Inaczej jest na przykład w Rajdzie Polski – książkę drogową otrzymujesz dopiero na starcie.

fot. Photographers Agency

Dotrzeć do mety

JS: Podstawą sukcesu jest skompletowanie zespołu, troska o szczegóły, zaplecze techniczne. Jak wyglądało to u Was? Kogo zaprosiliście do pomocy przy rajdzie?

Piotr: Jeśli chodzi o sam rajd, my dwaj startowaliśmy jako załoga, mieliśmy też ze sobą dwóch serwisantów – bardzo dobrych, obytych w rajdach, serwisujących załogi nie tylko przy imprezach historycznych. Mieliśmy już bardzo dobre doświadczenie po Rajdzie Polski, świetnie się nam współpracowało. Nie mieli zbyt ciężkiej roboty, ale ze swoich obowiązków wywiązali się wzorowo. Byli zawsze tam gdzie trzeba na starcie. A do tego żywili nas, poili, zadbali o nasz komfort. Takie wsparcie jest kluczowe, kiedy startuje się w takiej imprezie.

JS: Jaki wyznaczyliście sobie cel na 24. Historyczny Rajd Monte-Carlo? Konkretna pozycja? Ukończenie imprezy? Czy po prostu, przetarcie szlaków i wspomnienia?

Piotr: Podstawowym celem było dotrzeć do mety, ukończyć rajd, zostać sklasyfikowanymi. To było minimum. Wyznaczyliśmy priorytety. Po pierwsze, nie rozbić się. A po drugie – nie zabłądzić. Po trzecie – dojechać do mety. Nie stawialiśmy sobie innych celów… Jednak gdy zobaczyliśmy, że w miarę sobie radzimy, mamy przyzwoite wyniki oraz nie ciągniemy się w ogonie stawki uzgodniliśmy, że spróbujemy zaatakować pierwszą setkę. I udało się nam!

Kolbusz
fot. Agnieszka Zamojtel

Debiut w Monako

JS: Jak opisalibyście atmosferę panującą w parku maszyn? Udało się zbudować „polski obóz” w Monako? Nawiązać kontakt z resztą biało-czerwonych duetów?

Paweł: Mieliśmy nawet wspólną drużynę, „Burzet”. Jednak ciężko było tak swobodnie się spotykać. Wszyscy startowaliśmy o różnych porach dnia. Było przeszło 300 załóg, start co minutę. Gdy oni kończyli jazdę, byliśmy w połowie. Metę osiągaliśmy kilka godzin po nich. Jest też inna kwestia – startowaliśmy z innych miast. My jako jedyni z Polski startowaliśmy z Bad Homburg. Reszta z Reims lub Mediolanu. Przez dwa dni byliśmy zupełnie rozłączeni.

Piotr: Rozciągnięcie było naprawdę spore. Momentami bywało tak, że kiedy my dopiero kończyliśmy jazdę, inni kładli się już spać, bo następnego dnia ruszali bardzo wcześnie. Oczywiście, spotykaliśmy się, zwłaszcza na samym końcu rajdu. Mieliśmy polski stolik na uroczystej gali kończącej Monte-Carlo. Ale na trasie byliśmy na tyle przesunięci… że nie widywaliśmy się praktycznie wcale. Taki jest urok tego typu imprez, urok Monte-Carlo.

JS: Jakie były Wasze przemyślenia po odcinkach testowych oraz wcześniejszym zapoznaniu z trasą? Czuliście się w pełni gotowi na czekające na Was wyzwanie? 

Paweł: Trasy były trudne. Wyobrażałem sobie, że będą całkowicie pokryte śniegiem. Rajd był długi, mieliśmy do pokonania spory dystans, jakieś 3000 kilometrów. Trzeba pokonać tę odległość dosyć żwawo, zwłaszcza w trakcie dojazdu do Monako. Mieliśmy to szczęście, że w jednym punkcie łączyliśmy się z załogami z Reims. Z racji tego, że dojechaliśmy szybciej, mogliśmy się odrobinę przespać. Nie wszyscy mieli podobny luksus. To było wykańczające.

fot. Photographers Agency

Emocje na starcie

JS: Co czuje się na lini startu najbardziej kultowej imprezy na świecie? Strach? Ekscytację? Może adrenalinę, czystą potrzebę rywalizacji? Pamiętacie te emocje?

Piotr: Strachu raczej nie było… Ale było to ciekawe przeżycie, jest na pewno element ekscytacji, zwłaszcza po zlocie gwiaździstym. Do etapów klasyfikacyjnych ruszaliśmy z samego Monte Carlo. Lokacji, w której odbywają się chyba najbardziej kultowe imprezy motoryzacyjne. To robi wrażenie. Zwłaszcza na takich jak my – debiutantach tego rajdu.

Paweł: Ten start jest iście romantyczny. Tam gdzie Formuła 1 ma swój padok, w samym porcie, tuż przy prostej startowej stoi niekiedy kilkaset samochodów. Od Mini, których koła przypominają kółka od taczki, przez Jaguary E-Type, limuzyny, czy Audi Quattro. Również pojazdy niszowe, dawno nieprodukowane. Nawet takie, o których wcześniej się po prostu nie słyszało. Ogrom tych samochodów wygląda przepięknie. Jest słonecznie, wokół rosną palmy. To po prostu romantyczne. Można godzinami podziwiać to przepiękne widowisko.

JS: Jak wyglądała Wasza współpraca na linii kierowca-pilot, ojciec-syn? Zdarzały się momenty gniewu, frustracji oraz konflikty podczas jazdy? A może udało się Wam stworzyć rodzinny monolit i nie zaprzątać sobie głowy nieporozumieniami?

Piotr: Z mojego punktu widzenia współpraca układała się naprawdę dobrze. Były jednak dwa trudne momenty, wynikające z pewnej kontrowersji co do tego jak postąpić, czy użyć przyrządów, jaką trasą powinniśmy podążać. To wynikało z naszego małego doświadczenia, był to w końcu dopiero nasz drugi, oficjalny start. Czasami uniknięcie nieporozumień jest po prostu niemożliwe. Ale obyło się bez większych kłótni, pretensji, czy złości w maszynie.

fot. Photographers Agency

Na placu boju

JS: Zdarzyły się chwile grozy? Jak poradziliście sobie na tych wyjątkowo trudnych oesach o zdradliwej nawierzchni? Wielu przedwcześnie pożegnało się z imprezą.

Piotr: Grozy chyba nie zaznaliśmy… A naszym głównym priorytetem było to, aby się nie rozbić. W związku z tym jechaliśmy w miarę dziarsko i ostrożnie. Nie było niebezpiecznych ruchów. Były jednak momenty, gdy nie jechało nam się łatwo. Nie wypadliśmy z trasy, raz tylko nie do końca wyszedł nam jeden zakręt, co można zobaczyć na filmie w sieci. Był to jednak delikatny błąd. Biorąc pod uwagę inne załogi które mijaliśmy po drodze – wbite w skały, drzewo oraz inne samochód – to był nasz koszmar wyobrażony… Nazywaliśmy to „podjęciem paczki” – zderzeniem czołowym z pojazdem nadjeżdżającym z naprzeciwka. Naszym doświadczeniem z treningu był fakt, że na tych dosyć pustych, bocznych trasach najczęściej spotykaliśmy… listonoszy. Jechali oni szybko, bardzo pewnie, na wylot znając okoliczne drogi, zakręty i trudne sekwencje. Faktycznie, obawialiśmy się „podjęcia paczki”.

Kolbusz
fot. Photographers Agency

Problemy na trasie?

JS: Czy przydarzyły się Wam jakiekolwiek, choćby i najdrobniejsze awarie, które wymagały natychmiastowej reakcji? Jakie zapasowe elementy wykorzystaliście?

Piotr: Podzespołów, części mieliśmy prawie cały drugi samochód, nie licząc skrzyni biegów. Ją także posiadamy, ale na jej wymianę nie byłoby czasu. Zabraliśmy chyba wszystko jeśli chodzi o hamulce, elektrykę, układ napędu. Nawet elementy blacharskie, których nie było szans wymienić. Na szczęście nic nam się nie przydało. Ostatniej nocy spaliła się żarówka. 

Paweł: Pewną rzecz musieliśmy jednak poprawić. Mieliśmy przykrą przygodę z gaźnikiem. Zgasł nam silnik na starcie, tato dodał gazu, a motor zdechł. Na szczęście, uruchomił się i ruszyliśmy. Okazało się, że wystarczyło wyregulować gaźnik, obroty jałowe były zbyt niskie. Pod sam koniec dał o sobie znać łącznik wału, który rozpadł się po Rajdzie Polski. Byliśmy gotowi na jego wymianę, przymierzaliśmy się na trzech postojach, ale obawialiśmy się, że braknie minut. Tu jest wiecznie ciasno, za mało czasu. Jeśli nie musisz, to nie ryzykujesz.

fot. Photographers Agency

Debiutanci na mecie!

JS: Pierwsze słowa na upragnionej linii mety? Była chwila wzruszenia? Bez grama kokieterii, zrobiliście coś wielkiego. Finisz w debiucie i 90. lokata na… 200 załóg!

Paweł: Krzyku raczej nie było, ale owszem, pojawiło się wzruszenie. Dla mnie wyjątkowo emocjonujące były dwa ostatnie odcinki. Byłem absolutnie wykończony, miałem mdłości, kłopoty sprawił nam też pewien Japończyk. Jechaliśmy cały dzień z Valence do Monako. A później, padnięci po tym zadaniu, musieliśmy jeszcze walczyć na finałowej pętli. I tam dać z siebie wszystko. Czekało na nas Col de Turini – bardzo trudna próba pod górę, oes znany przede wszystkim z Rajdowych Mistrzostw Świata WRC. Na koniec radość była ogromna… Uroczysty wjazd na rampę, zdanie karty drogowej, zdjęcia. To było po prostu niezwykłe.

Piotr: Tak, był element satysfakcji. Aczkolwiek ostatni dzień i noc były trudne. Cały dzień jazdy, kolacja przy winie, tam wszędzie je podają. A potem start około 22:30 i kolejne pięć godzin walki. Do tego drobny stres, czy wspomniany łącznik wytrzyma do końca. Ostatnia próba była trudna, wyprzedzaliśmy pod górę, bo niektórym niedomagały już samochody i nie trzymali tempa. Do tego przygoda z Japończykiem, który wyprzedzał nas na prostej, a na zakrętach mocno zwalniał i blokował przez kilka kilometrów. Jego samochód się ślizgał, bo na suchej nawierzchni jechał na kolcach. Do tego wcześniej mocno oślepiał nas długimi światłami, co zgłosiliśmy nawet zespołowi sędziowskiemu. Człowiek napsuł nam sporo krwi.

Kolbusz
fot. Photographers Agency

Trudy alpejskich wzgórz

JS: Rajd Monte Carlo potrafi dać w kość. Jak reagowaliście na ten wielki wysiłek?

Paweł: 6 dni oraz 2 noce walki. To było wyczerpujące… Na ostatnim etapie dopadła mnie choroba lokomocyjna, a to nigdy mi się nie zdarza. Przed startem do odcinka, na którym wspomniany Japończyk próbował nas wykończyć, czułem się bardzo źle. Staliśmy przed startem, musiałem wyjść z samochodu. To już było dla mnie za dużo. Jazda, intensywność trasy. No i pełno emocji… To naprawdę świetne, ale jednak naprawdę męczące przeżycie.

JS: Gdzie następnym razem zobaczymy rodzinny duet Kolbuszów? Możemy liczyć na bogatszy kalendarz startów? Jak uważacie, czy kombinezon będzie wyłącznie okazjonalnym elementem odzieży, czy też będziecie korzystać z niego regularnie?

Piotr: Chciałbym, żebyśmy w maju znaleźli się na starcie Retro Carpathia, w Bieszczadach. Kombinezon jest niezwykle praktyczny, aż chce się go używać. Chcemy więc wystartować w kilku imprezach. Między innymi w Czechach, w tamtejszym Praha Revival. Nie jest to czysty rajd na regularność. Jest sporo trudnych tras dojazdowych, do tego dość bezpieczne próby szybkościowe. Istnieją też wybitnie długie rajdy historyczne, maratony. Czekamy na wieści o kolejnej edycji Historycznego Rajdu Polski, w rachubę wchodzi też jesienne Wspomnienie Rajdu Warszawskiego. Pomysły są. Najważniejsze jest przyszłoroczne Monte-Carlo… I atak na pierwszą pięćdziesiątkę! Mamy ogromną nadzieję, że owy cel uda się nam zrealizować!

Ten wywiad możecie również przeczytać na łamach 37. wydania magazynu Rally and Race. Informacje o Rallye Monte-Carlo Historique dostępne są na stronie Automobilklubu Monako.