Obejrzałem „The Grand Tour – A Scandi Flick”. Ale moje przemyślenia są równie ostre, co skandynawski mróz… [recenzja]

6994
Grand Tour
fot. The Grand Tour - oficjalny profil Facebook

Trójka najpopularniejszych dziennikarzy motoryzacyjnych na świecie powraca na ekrany! W piątek swoją premierę miał nowy odcinek specjalny serii Grand Tour – „A Scandi Flick”. Jeremy, Richard i James wybrali się do mroźnej Skandynawii, by zmierzyć się z miejscowym klimatem i podbiegunową dziczą, a przy okazji wybrać najlepszy samochód rajdowy w historii. Niestety, w mojej opinii trio Amazona nie podgrzało atmosfery na tyle, aby stopić arktyczne lody po trzech latach rozłąki…

Uwaga, niniejsza recenzja pozbawiona jest jakichkolwiek, poważnych spoilerów. Wykorzystałem tylko parę oczywistych faktów, które pokazano już w zwiastunie. Możesz więc śmiało zapoznać się z moją oceną przed seansem „A Scandi Flick”.

Tak, będzie to pewien truizm i nieco wyświechtany slogan. Ale doskonale wiem, że wielu z Was ma dokładnie tak samo. Wychowałem się na serii Top Gear. Wychowałem się także na kultowym trio, które od lat uważam za świętą trójcę dziennikarskiego fachu. Clarkson, May i Hammond w pewien sposób kształtowali moje dzieciństwo i… rozwój pasji. Ba, przez lata zmuszony byłem oglądać show tylko w języku angielskim, co wymiernie przełożyło się na moje umiejętności władania mową królów. Przygody trójki przyjaciół towarzyszyły mi przy posiłkach, odpoczynku, czy po prostu, w czasie wolnym. Klimat programu miał w sobie to coś, co przyciągało dosłownie jak magnes. A po czasie nie potrafiło już puścić, nieprawdaż?

Po zamieszaniu w Argentynie (swoją drogą, nie wierzę w patagoński przypadek z tablicami rejestracyjnymi) przeczuwałem, że czekają nas zmiany. Ale już pierwsze minuty spędzone przy Grand Tour rozwiały wszelkie wątpliwości. Scena ze spotkaniem całej trójki, radością i wspólną podróżą na scenę była rozczulająca. I zapowiadała, że będzie to coś w rodzaju… Top Gear 2.0. Dokładnie tak się stało. Grand Tour’em zaraziłem swojego ojca, dziewczynę, czekałem na każdą premierę. Tak, jak na „A Scandi Flick”. Ale coś we mnie pękło. Ostatnio Clarkson, Hammond i May przestali mnie bawić tak, jak wcześniej. A teraz po prostu mnie rozczarowali. „Skandynawski film” (co za głupie tłumaczenie) zapowiadał walkę z zimnem, mrozem i śniegiem. A trio prezenterów nie stopiło lodów po przeszło trzyletniej rozłące…

fot. The Grand Tour – oficjalny profil Facebook

Powrót po trzech latach

Kilka słów o samym zamyśle „Scandi Flick”. Jeremy, James i Richard tym razem lądują w mroźnej Skandynawii. Producent rzuca im wyzwanie, by zmierzyli się z „ostatnią dziczą w Europie”, czyli podbiegunowym terenom Norwegii, Szwecji i Finlandii. W sześć dni zespół Grand Tour’a ma pokonać niecałe… 1000 kilometrów. Najcudowniejszy (a przynajmniej na papierze) był dobór maszyn i całego, motoryzacyjnego tła. Panowie mieli odpowiedzieć na pytanie który samochód z rajdową duszą jest… najlepszy. Richard wybrał kultowe Subaru Impreza w wersji WRX STI V Limited (555 sztuk tylko dla Japonii). „Captain Slowly” żółte Mitsubishi Lancer Evo VIII. A Jeremy pojawił się w… szarym Audi RS4 sedan z 2007 roku.

W myślach przebierałem już nogami i szykowałem się na jeden z ciekawszych odcinków. Po pierwsze, tytuł wprost nawiązuje do charakterystycznego sposobu pokonywania zakrętów przez Skandynawów (wykorzystanie masy pojazdu), dzięki czemu jazda po śniegu i szutrze była ich odwieczną domeną w WRC. Oczekiwałem zatem rajdowych wyzwań, wspominek. I oparcia całej historii o świat jazdy na opis… Po drugie, w końcu miało dojść do pojedynku Subaru i Mitsubishi. Dwóch marek, których zestawienie ze sobą zawsze powoduje iskry. A po trzecie… to przecież Grand Tour! Więc piękno rajdów zostanie okraszone specyficznym, nie biorącym jeńców humorem. Cóż, miało być tak pięknie. Ale zawiodłem się jak diabli…

fot. The Grand Tour – oficjalny profil Facebook

Rajdy? Zapomnij…

Nie będę na siłę budował napięcia. Jeżeli w „Poszukiwany poszukiwana” zastanawiano się nad zawartością cukru w cukrze, to tu możemy zastanowić się nad zawartością… rajdów. Niestety, jest ona znikoma. Od razu zaznaczam, jestem świadomy tego jaki jest charakter tego show. Rozumiem, że istotny jest zysk. Amazon to w końcu globalna korporacja, która nie wysyła kilkudziesięciu osób na drugi koniec świata w celach charytatywnych. Jednakże zapowiedź oferowała coś zgoła innego niż finalny produkt. O świecie rajdów dowiadujemy się niewiele, ot rzucanych jest kilka statystyk. Same przygody zahaczają o tę dyscyplinę tylko przypadkiem, niejako przez skutek uboczny. Jeśli myśleliście, iż nasze ulubione trio zmierzy się ze sobą w wyzwaniach przypominających odcinki specjalne, trenując idealny manewr „scandi flick”, byliście w błędzie. A szkoda, bo potencjał byłby wprost ogromny.

Kolejna kwestia, to same samochody. O ile wybór Imprezy czy Lancera jest oczywisty, o tyle decyzja dotycząca Audi jest po prostu żałosna. Dlaczego? Przez dekady prezenterzy spierali się ze sobą, często wybierając skrajnie odmienne propozycje. Lecz tutaj aż zbyt mocno czuć, że Audi Jeremy’ego dodane jest wręcz na siłę. Tylko po to, by stworzyć tło, pewną arenę walk na słowa, żarty czy przekazywane przez radio pstryczki w nos. Tylko… Zamiast smacznego dania pełnego humoru wyszedł niesmaczny zakalec. Od Grand Tour spodziewałem się też więcej odnośnie prezentacji samych maszyn. I chociaż wiele razy podkreślano ich heroizm i znaczenie, dla mnie przeszły kompletnie bez echa. Obok filmu.

fot. The Grand Tour – oficjalny profil Facebook

Zabawę czas zacząć

Nadszedł czas na mój najpoważniejszy zarzut do „A Scandi Flick”. Humor. Jak zobrazować to w prosty sposób? W wielu epizodach (tych specjalnych, jak i „tradycyjnych”) opluwałem telewizor. Dosłownie śmiałem się do rozpuku. A tutaj raptem kilka razy skrzywiłem wargi. Owszem, nadal jest zabawnie, lekko, luźno. Ale jakość humoru spadła tak drastycznie, jak arktyczne temperatury. A poza samą formą, w oczy razi nad wyraz widoczna reżyserka. W Top Gear i Grand Tour kochaliśmy zabawne, spontaniczne momenty, których przez lata nie brakowało. A tu wszystko jest odgrywane ze scenariusza. Tak, z chirurgiczną precyzją, lecz jest to widoczne gołym okiem. Poza tym, żarty z sikania na lód lub mrożenia przedmiotów w moczu potrafią być nieco odpychające. A niektóre gagi i „skecze” wprost robią z widza… tumana. Nie wiem o co chodzi Amazonowi. Ale od jakiegoś czasu czuję, że ich docelowym odbiorcą ma stać się stereotypowy wujek z wesela, który po trzecim piwie włącza monitor, by pośmiać się z… poślizgów na skórce od banana w show pokroju „Maratonu Uśmiechu”.

Są momenty przebłysku. Świetne żarty sytuacyjne odnośnie wagi prezenterów czy pułapki żwirowej. Niestety, pokazane już w samym zwiastunie. A gdy wolno wspinamy się na górę, czekając na puentę i salwę śmiechu, czeka na nas… zjazd rozczarowania. Brakuje mi tutaj takich momentów jak oblewanie wodą Jamesa podczas transportu ryb. Zapewne zgodnych ze scenariuszem, ale jednak, wyglądających naturalnie. Swoją drogą, w „Scandi Flick” nie czuję żadnego motywu, myśli przewodniej. Idee są rozmyte, a niektóre sytuacje dodane tylko po to, by przedłużyć trwanie programu. Szybko zaczynasz rozumieć w którą stronę pędzi fabuła. A co gorsza, mniej więcej wiesz, co wydarzy się w kilku kolejnych scenach. Amazon promował ten odcinek ekstatycznym utworem „Wild Boys” zespołu Duran Duran. Skończyło się na piosence, bo dzikość była tak naturalna, jak sztuczne kwiaty w wazonie.

fot. The Grand Tour – oficjalny profil Facebook

Bez obaw, nie jest tak tragicznie

Pamiętajcie, że tego typu recenzje rządzą się swoimi prawami. To, co nie podoba się mnie, dla wielu może być powodem wybuchów śmiechu. Amazon stworzył mały majstersztyk – ta seria zainteresuje każdego. Nie tylko prawdziwych petrolheadów. Odcinek z powodzeniem zobaczysz z dziewczyną, rodziną, czy kolegami. To pewna forma… komedii na kołach. Taki stan rzeczy sprawi, że Grand Tour zapewne obroni się oglądalnością a zespół księgowych w centrali Amazona zobaczy satysfakcjonujące liczby. Więc jeżeli taki jest warunek, by show przetrwało, rozumiem, akceptuję i… na pewno będę czekał na kolejne premiery. Chociaż zupełnie szczerze, przerwałem wczorajszy seans na 17 minut przed końcem. Zrobiłem się senny. Uwierzcie mi, nigdy nie myślałem, że będę wolał swoje łóżko od przygód trio TGT.

Za co z czystym sumieniem mogę pochwalić „A Scandi Flick”? Za zdjęcia i pracę kamery. Słowo honoru, to co zrobili kamerzyści jest absolutnym dziełem. Gdy nieco męczyły mnie niektóre żarty lub sceny, ukojeniem był montaż, ujęcia i wrażliwość obiektywu na piękno przyrody. Chętnie zobaczę ten odcinek raz jeszcze, by ponownie przeżyć tę przygodę, by znów przekonać się, jak niesamowita jest mroźna dzicz północnej Skandynawii. Poza tym magia starego Top Gear’a i Grand Tour’a jest wiecznie żywa. O poranku od razu wszedłem na Otomoto, by sprawdzić ceny Subaru Imprezy i Lancera Evo VIII. I chyba znów pragnę jeździć błękitną Imprezą, koniecznie w malowaniu „555”. Wczoraj nie czułem, by Jeremy, James i Richard rozgrzali mnie w jakikolwiek sposób. Ale dziś… poniekąd za nimi tęsknię. Mam więc wrażenie, że będziecie mieli podobne odczucia po seansie „Film Skandynawski”.

Jeżeli spodobała się Wam moja recenzja „The Grand Tour: A Scandi Flick”, sprawdźcie też ocenę filmu dokumentalnego Netflixa pt. „Schumacher”, poświęconego karierze oraz życiu legendarnego zawodnika F1. „A Scandi Flick” dostępne jest na platformie Amazon Prime.