Najpiękniejsze drogi w Polsce – preludium

2051
Preludium
fot. materiały własne

Zainspirowani przez naszych czytelników, wybraliśmy się w spontaniczną podróż śladami najpiękniejszych polskich tras. Mieliśmy ledwie kilkadziesiąt godzin, by odwiedzić jak najwięcej proponowanych przez was miejsc. Intensywny wyjazd kończymy z uśmiechem na twarzy. Było to jedynie preludium do dalszych przygód, początku naszego nowego cyklu w serwisie i magazynie Rally and Race.

Znacie zapewne powieść Juliusza Verne „W 80 dni dookoła świata”. Wydana w 1872 roku książka opowiada historię statycznego dżentelmena, który ze względu na kilka niespodziewanych zdarzeń ucieka ze swojej strefy komfortu, ruszając w podróż dookoła świata. Był to efekt zakładu, który główny bohater potraktował wręcz śmiertelnie poważnie.

Przygody Fileasa Fogga, czołowej postaci wspomnianej powieści stały się inspiracją do naszej podróży. Decyzja nie była jednak spowodowana hazardem lecz… zaangażowaniem czytelników Rally and Race. Kilka tygodni temu zapytaliśmy o wasze propozycje na najlepsze drogi w Polsce – te najpiękniejsze, najciekawsze lub po prostu, idealne na luźną przejażdżkę. Otrzymaliśmy od was dziesiątki pomysłów, a  pewnego poranka podjęliśmy spontaniczną decyzję, aby ruszać ich szlakiem. Natychmiast. Odrobina dziennikarskiego szaleństwa stała się zaczynem do wspaniałej przygody. Nic dziwnego. Przecież to właśnie emocje są kamieniem, który napędza lawinę niezapomnianych wspomnień, nieprawdaż?

fot. materiały własne

Passepartout, czas ruszać!

Czymże jest podróż bez dobrego kompana lub przyjaciela? Fogg wyruszył u boku wiernego służącego i asystenta, Passepartout. My postawiliśmy na… maszynę – kultową, świetnie wyważoną, tylnonapędową Mazdę MX-5. Konkretny egzemplarz był wyjątkowy. Błękit lakieru znakomicie kontrastował z pomarańczową barwą rollbaru znajdującego się za fotelami oraz malowaniem Gulfa. Świetny, rasowy dźwięk wydechu, sportowa kierownica Momo i genialne właściwości jezdne tego klasycznego roadstera zwiastowały, że przed nami rozciąga się wizja niezapomnianego i mocno chaotycznego weekendu w trasie. 

Dlaczego? Założenie wyjazdu było proste. Mamy całe trzy dni, by odwiedzić jak najwięcej tras z bogatej listy propozycji naszych czytelników. Bez sztywnego planu i nałożonych ram czasowych. Po prostu, pokonywać kilometr za kilometrem i cieszyć się każdym momentem za sterami. Miało liczyć się życie pełną piersią – wiatr smagający włosy podczas opuszczonego dachu, promienie Słońca, zapachy i kolory otaczającej nas zewsząd natury.

Startem i metą eskapady był Jarocin. W piątek około 13:00 meldujemy gotowość. To czas na zsynchronizowanie zegarków, ostatni haust kawy, głęboki wdech i… odpalenie motoru. Przed nami jeden z najciekawszych weekendów w życiu. Drogi Passepartout, czas ruszać!

fot. materiały własne

Dzień pierwszy – Rajdowy Dolny Śląsk

Sam początek dał nam się we znaki. Wadą naszego egzemplarza MX-5 był bez wątpienia brak klimatyzacji. Zwłaszcza, że trafiliśmy na wyjątkowo ciepłe dni. Nie było i specjalnie wygodnie – prawy fotel i miejsce na nogi zajmowały bagaże, a basowy ryk wydechu był uciążliwy na dłuższą metę. Nastroje jednak dopisywały. Po krótkiej przerwie w Świdnicy docieramy do pierwszego punktu, Jeziora Bystrzyckiego i zapory w Zagórzu Śląskim.

Krajobraz i droga zmieniały się wprost proporcjonalnie do pozostałego do celu dystansu. Proste krajówki ustąpiły pola wąskim serpentynom. Pojawiły się też ostre wzniesienia o ponad 10% nachyleniu i długie, wijące się zjazdy. Wszystko to w akompaniamencie pól, lasów i genialnej wręcz nawierzchni. Na tego typu trasach można spodziewać się dziur i zniszczonego asfaltu, który najlepsze lata ma już dawno za sobą. Nic bardziej mylnego.

W końcu na horyzoncie widzimy tamę. Majestatyczny, kamienny owoc niemieckiej myśli technicznej. W tym momencie mocno czujemy ducha dolnośląskich rajdów. Aby zdobyć szczyt musimy pokonać kilka ciasnych nawrotów pod górkę. Prawa dłoń… instynktownie szuka wajchy hamulca ręcznego, aby ściąć zakręty efektownym poślizgiem. Na każdym z nich ciało samo wychyla się na boki, jakby od tego zależała ostateczna pozycja na mecie. Właśnie tego oczekujemy od tego typu dróg, prawa stopa chętnie dociska gaz na apexie.

fot. materiały własne

Kultowe miejscowości

Zapora chroni okolicznych mieszkańców przed wiosennymi powodziami po roztopach. Choć znajduje się tuż obok Lubachowa, administracyjnie należy do leżącego tuż obok Zagórza Śląskiego. Dla nas była miejscem do rozprostowania kości i chwili zadumy. Po kilku minutach wróciliśmy do dalszej jazdy. Lubachów urzekł nas swoim charakterem. Poniemieckie budynki, liczne mostki i przesmyki wręcz do złudzenia przypominały krajobraz czeskiego Rajdu Barum. Pędząc w kierunku Zagórza, od lodowatego jeziora dzieliła nas tylko barierka, po drugiej stronie granicę drogi wyznaczały drzewa. Czuliśmy pod skórą, że znajdujemy się w miejscu, gdzie rajdowego bakcyla wysysa się już z mlekiem matki.

Kwadrans później wjechaliśmy do Michałkowej. To właśnie tu odbywa się jeden z iście kultowych oesów byłego „Elmotu” czy dzisiejszego Rajdu Świdnickiego-Krause. Spokojna jazda pozwala docenić odwagę zawodników. Ciasne, szybkie łuki, niewybaczające błędu dziury, słupy telegraficzne i drzewa. Wszystko kilkadziesiąt centymetrów od domów, tak biegunowo odmiennych od realiów motorsportu. Starych, często obdartych, zniszczonych.

Czekała nas jeszcze wspinaczka na Przełęcz Walimską. Punkt kulminacyjny pierwszego dnia podróży. Wróciliśmy więc na równy jak stół asfalt i kręte drogi. A po kilku kilometrach znaleźliśmy się na dolnośląskiej mekce fanów i sympatyków świata rajdów.

fot. materiały własne

Echo Walimskich Patelni

Jeżeli kochasz rajdy, dźwięk potworów WRC i popularnych bestii R5 nie jest ci obcy, to legendarne „patelnie walimskie” będą dla Ciebie miejscem szczególnym. Ta szczelnie ułożona kostka była przez dekady areną najwiekszych pojedynków wielu imprez. Tutaj wyłaniani byli mistrzowie i przyszłe gwiazdy turnieju RSMP. Wrzucając tu bieg poniekąd słychać echo tych dawnych lat. Odnosisz wrażenie, że za moment zobaczysz na wirażu starego „wurca” z rozpaloną latarnią na masce i wściekłym rykiem pracujących garów.

Na miejsce dojechaliśmy już praktycznie po zmroku. Lampy naszej Mazdy rozświetliły stojący za zakrętem pomnik ku pamięci Janusza Kuliga i Mariana Bublewicza. Był to przepiękny obrazek. Mimo tego, że w tym czasie nie odbywała się żadna impreza lub memoriał, obok kwiatów paliły się znicze. To pokazuje, jak mieszkańcy tego pięknego regionu mocno związali swoje życie z tym sportem i idolami z dawnych lat.

Ruszyliśmy dalej. Kolejnym klasykiem, w stronę Dzierżoniowa. Droga robi się szeroka, jednak nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia. Ciągła zmiana z asfaltu na kostkę, mnóstwo dziur, nierówności. Zauważamy jak wielką pracę wykonuje zawieszenie aut rajdowych. Mówimy w końcu o miejscu, gdzie na pewnych etapach możemy sprawdzić prędkość maksymalną. Mocno zaciskamy dłonie na kierownicy. Kończymy ten dzień i kierujemy się już w stronę Zakopanego. I choć jedziemy dosyć wolno, czujemy się jak kierowcy rajdowi z oficjalną licencją PZM. Drogi Dolny Śląsku, wrócimy już niebawem!

fot. materiały własne

Dzień drugi – Rally and Race na… belce startowej 

Do Zakopanego dotarliśmy grubo po 2:00. Nie ukrywamy, byliśmy wykończeni. Jednak sumaryczny wynik ponad 650 kilometrów pierwszego dnia, często po małych, bocznych trasach napawał nas optymizmem. Czuliśmy obecność Tatr, choć po zmroku nie było ich widać. To miał być prezent. Jak w Boże Narodzenie, mieliśmy odpakować go o poranku.

Poranek… mocno się przeciągnął, potrzebowaliśmy odpoczynku. Ale w południe byliśmy znów gotowi do zdobywania Polski. Zaplanowaliśmy przejażdżkę po okolicznych wsiach, którą mieliśmy rozpocząć spod Wielkiej Krokwi. Ustawiliśmy więc nawigację. Zakopane, Ząb, Gliczarów Górny, Bukowina Tatrzańska, Jurgów, Brzegi, Łysa Polana oraz Palenica Białczańska. Blisko 50 kilometrów krętych, okolicznych dróg obok zimowej stolicy Polski.

Od samego początku uderzyło nas pewne odczucie. To zupełnie inne miejsce niż Dolny Śląsk i tamtejsze, rajdowe odcinki. Tu nie czuć już ducha motorsportu. Czuć atmosferę wakacji, luźnej, weekendowej przejażdżki. Idealnej na piknik z wiklinowym koszykiem. Niezwykły jest zapach tego miejsca, górskiego, zimnego powietrza. Zapach… wolności. Pogoda nam dopisuje, ściągamy więc dach, wkładamy okulary. Znów ruszamy w drogę.

fot. materiały własne

Antidotum na codzienność

Porządne, podhalańskie śniadanie całkowicie zmazało wczorajsze zmęczenie. Choć na co dzień informujemy was o wyczynowej stronie motoryzacji, w tę sobotę całkowicie o tym zapomnieliśmy. Najpiękniejsze było powolne snucie się po pagórkach wokół Zakopanego. Drogi są tu bardzo kręte, jednak wyjątkowo szerokie. Asfalt jest wręcz idealny. Mimo, że warunki zachęcają do chwili zapomnienia czy mocnego dociśnięcia gazu, nas to nie korci. Przetaczamy się przez kolejne kilometry. W Tatrach piękno natury łączy się z… techniką stworzoną przez człowieka. Pomruk Mazdy wręcz idealnie współgra z podmuchami wiatru.

Zatrzymujemy się nienaturalnie często. Wiele zakrętów odkrywa tak niesamowite widoki gór, że grzechem jest niezrobienie im zdjęcia. Skupienie swojej uwagi na drodze to spory wyczyn. Wzrok mimowolnie ucieka na bok, szuka Tatr i Rysów, najwyższego szczytu. Po kwadransie na twarzy pojawia się uśmiech, problemy odpływają na bok, zapominamy o całym bożym świecie. Jesteśmy tylko my, nasza wierna maszyna i okalające nas Karpaty.

Te trasy to najlepszy oręż do walki ze smutkiem, strapieniem i problemami codzienności. Zastrzyk endorfin jest niesamowity. Przejeżdżając przez jedną z wiosek natrafiamy na miejscowe wesele. Państwo młodzi oraz goście w ludowych strojach. Przestajemy patrzeć na wskazania z nawigacji, rozkoszujemy się chwilą. Bawi nas kompresja niektórych zakrętów, muskamy gaz na szczycie, aby wbić się w kręty zjazd niczym pocisk. I wtedy, konsternacja. Naszym oczom ukazuje się punkt kontroli, funkcjonariusze straży granicznej, znaki informacyjne w obcym języku. Przypadkiem dotarliśmy na… Słowację.

fot. materiały własne

Dobrý deň, Poľsky!

Nie mieliśmy się tutaj znaleźć… Ale zachęceni gestem kontroli granicznej, podejmujemy wyzwanie. Z racji pandemii jesteśmy pytani o powód przejazdu przez granicę. Nie mamy niczego do ukrycia, chwalimy się naszym pomysłem, a mundurowi przepuszczają nas z uśmiechem. Słowacja miała być pełna tego typu pozytywnych akcentów. Od pierwszych kilometrów witają nas krajobrazy z minionej epoki. Wioski z drewnianymi domostwami, strumyki przecinające linię jezdni. Miejsce, choć wydaje się opuszczone, ma swój urok.

Zaczynamy wspinaczkę. Po chwili mijamy sznur samochodów zaparkowanych na poboczu. To baza wypadowa do wielu szlaków, wyprzedzamy więc turystów z kijami oraz plecakami, całe rodziny, które przyjechały tu zaznać chwili odpoczynku. Obserwujemy niszczycielskie działanie sił natury. W oddali, w gęstwinie lasów widzimy ogromne pole wyrwanych drzew, pokłosie tutejszych wiatrów. Nie tylko flora robi tu furorę. Podobnie działa też nasza MX-5.

Miejscowi oraz turyści uśmiechali się na nasz widok. Na postoju ktoś podszedł, aby zrobić sobie zdjęcie. Wdajemy się w krótką pogawędkę, dla jednego z przechodniów ta generacja jest jednym z motoryzacyjnych marzeń. Ba, dostaliśmy też nieśmiałe pytanie, czy na parę chwil można wsiąść do środka. Pewien Słowak pochwalił się, że kupuje właśnie taki model.

Słowacja była na tyle inspirująca, że postanowiliśmy zostać w niej… odrobinę dłużej. Ale czas ten wykorzystaliśmy w znakomity sposób. Podjęliśmy decyzję, że właśnie tą stroną dotrzemy do kolejnego punktu podróży. Zostajemy w górach, nadszedł czas Bieszczad.

fot. materiały własne

Miłe złego początki

Słowacka strona podróży mijała nam niezwykle przyjemnie. Byliśmy naładowani siłą gór, słoneczną pogodą i wiatrem muskającym włosy. Po chwili zostawiliśmy za sobą wysokie Tatry, myślami będąc już w Bieszczadach. Plan był ambitny. Tylawa, Ustrzyki, Polańczyk, zalew nad Soliną. Zagraniczna przygoda stała się jedynie małym skokiem w bok, szybko zameldowaliśmy się znów na polskiej granicy. Do sobotniej mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów. Zrobiło się znacznie chłodniej, bardziej dziurawie, ale nie mniej malowniczo.

Sporym kłopotem był jednak zapadający zmrok. Postawmy sprawę jasno. Bieszczadzkie drogi to absolutny majstersztyk. Ciasne, wąskie zakręty. Niepoliczalna ilość wijących się serpentyn. Ciągłe podjazdy o sporym nachyleniu (nawet ponad 10%). Jazda w głuszy, z dala od cywilizacji, świateł oraz zgiełku. Gdy zrobiło się już całkowicie ciemno, frywolna przejażdżka zamieniła się w poważne wyzwanie, które wymagało od nas pełnej atencji.

Zarówno w przenośni, jak i w sensie dosłownym, byliśmy w… lesie. Kiepska widoczność, zwierzyna, której oczy wciąż widoczne były w mroku, do tego nierówności i garby, które niemiłosiernie targały zawieszeniem. Zaskoczeniem dla mieszczuchów będzie brak stacji benzynowych. Przejazd tą trasą wymaga odpowiedniego zaplanowania podróży i postoju. Byliśmy przekonani, że nam ta sztuka się udała. Ale finalnie i my zaczęliśmy poszukiwać dystrybutora. W Bieszczadach rezerwa może oznaczać wyrok. Albo telefon na assistance.

W Międzyczasie zaczęliśmy rewidować dalsze plany. Byliśmy jednocześnie padnięci oraz zakochani w przebytej trasie. To prawda, od nienawiści do miłości wystarczy tylko krok. Dotarliśmy w końcu nad zaporę w Solinie. Cichy szum wody i światła działały kojąco. Nagły przypływ radości sprawił, że myśleliśmy już o ataku na Mazury. Zapadła kluczowa decyzja. Szukamy hotelu w Rzeszowie, czas na sen i zasłużony, upragniony odpoczynek.

fot. materiały własne

Dzień trzeci – Wisienka na torcie

Niedzielny poranek przywitał nas po raz kolejny pięknym Słońcem i chmurami… które to zebrały się nad wieczornymi pomysłami. Znów rozpoczynamy dzień przed południem, ale dziś czujemy już zmęczenie i trudy wczorajszej jazdy. Szanse na Mazury, szutrowe oesy w Mikołajkach, spadają z minuty na minutę. Planujemy więc niedzielę przy filiżance kawy na rzeszowskiej starówce – pełnej spacerowiczów, muzyki na żywo. Tak, tego nam było trzeba.

Powoli kierujemy się do domu. Mamy ponad 500 kilometrów, które chcemy wykorzystać w najlepszy możliwy sposób. Pomijamy zatem drogi szybkiego ruchu i autostrady, kierujemy się do Sandomierza. Trasa łącząca oba miasta to hybryda gospodarstw rolnych oraz wsi stricte mieszkalnych, w których stodoły ustąpiły miejsca garażom. Znak czasów. Niestety, po raz pierwszy zmienia się pogoda, przed deszczem chowamy się pod składanym dachem.

Po drodze mijamy winnice, ciągnące się kilometrami sady, plantacje winogron. Naturalnie, wczorajsze, górskie odcinki były bardziej spektakularne. Ale prowincja potrafi zaskoczyć swoim urokiem. Na rynku w Sandomierzu nie spotkaliśmy co prawda księdza na rowerze, nie byliśmy też świadkami wciągającego śledztwa i policyjnego pościgu. Ale uwierzcie nam na słowo, chwila odświeżającego spaceru i kolejna kawa wynagrodziły nam to w zupełności.

Docieramy do wisienki na torcie tej podróży – Toru Kielce. Nasze MX-5 nigdy nie widziało tego miejsca, postanowiliśmy więc jak najszybciej nadrobić to niedopatrzenie. Uprzejmość gospodarzy obiektu pozwoliła nam wjechać na tor i pokonać jego pełną pętle. W dostojny sposób. Właśnie tak chcieliśmy zakończyć ten wypad. Zatrzymujemy się na linii startowej, wszystko przy promieniach zachodzącego Słońca. Wymarzona sceneria do wielkiego finału.

fot. materiały własne

To dopiero początek podróży

Jaki jest główny wniosek tego intensywnego wypadu? Wbrew pozorom to pewien… truizm. Polska jest przepiękna. Tak często zachwycamy się widokami włoskiej przełęczy Stelvio lub szwajcarskiej Furki. Dech w piersiach zapiera niezwykłe połączenie sił natury oraz inżynierii na norweskiej Drodze Atlantyckiej. A większość tego typu zestawień możemy rozpocząć od kultowej Route 66 w USA. Nie mniej jednak, parafrazując klasyka, „Polacy nie gęsi i swoje trasy mają”. To nie ulega wątpliwości, prawdziwe drogowe perełki są tuż obok, pod naszym nosem. A wiele z nich, poza walorami wizualnymi i przyjemnością z jazdy, pozwala poczuć niewidzialną nutkę historii. Zwłaszcza tej bliskiej nam, związanej ze światem motorsportu.

Każda podróż wymaga podsumowania. Pokonaliśmy łącznie 1585 kilometrów. Po dodaniu do tego wyniku dodatkowych odległości na dojazd do hotelu lub stacji osiągniemy blisko 1700 kilometrów, aż 500 z nich to przejazdy przez góry. Łączny czas podróży? Około 57 godzin, aż 38 za kierownicą. Spaliliśmy 160 litrów benzyny. Na szczęście nasze wojaże miały miejsce jeszcze przed ostatnimi rekordami i dystrybutorem wskazującym 6 zł za litr.

Są kwestie, których nie da się zmierzyć czy policzyć. Nie sposób wskazać jak wiele endorfin dostarczył ten wyjazd. Nie da się określić ilości wspomnień, które zostaną z nami już na zawsze. A przecież właśnie o to chodziło w tej eskapadzie. Jak bohater „W 80 dni dookoła świata”, dokonaliśmy czegoś wielkiego. I tak jak Fileasa Fogga, wycieczka sporo nas nauczyła. Kora śpiewała kiedyś „podróżować… podróżować jest bosko”. Ten wyjazd był tylko preludium do kolejnych wypadów po rodzimych trasach. Początkiem nowej serii w serwisie i magazynie Rally and Race, dzięki której zabierzemy was do najciekawszych lokacji w kraju. Za kierownicą wyjątkowych, odpowiednich dla danego wyzwania samochodów.

Czekamy na Wasze sugestie i kolejne pomysły. Dziękujemy też za zaangażowanie. Kto wie, może w następną podróż wybierzemy się już wspólnie? Passepartout, czas pakować walizki!