Łabędzi śpiew Valtteriego Bottasa?

fot. formula1.com

Dwukrotnie wicemistrz świata, dziewięć zwycięstw, siedemnaście wywalczonych pole position. Cztery razy z rzędu kierowca zwycięskiego zespołu konstruktorów. Bottas ma znakomite wyścigowe CV i wielu nigdy nie zbliży się do jego osiągnięć. Do pełni szczęścia brakuje tego jednego – wymarzonego tytułu mistrzowskiego. Tytułu, który oddala się coraz bardziej. Czy to ostatni sezon Valtteriego w barwach Mercedesa? Idąc dalej, czy to pożegnanie z F1 w chłodnym, skandynawskim stylu?

Valtteri Bottas nie ma teraz łatwego życia. Obecnie jest tłem w tytanicznej rywalizacji Hamiltona i Verstappena. I choć regularnie zajmuje najniższy stopień podium, ten sukces nie wywołuje większych emocji. Po nieudanym Gran Prix Emilii Romanii wróciły demony przeszłości z Bahrajnu. Po ostatnim wyścigu w Katalonii i delikatnie rzecz ujmując, wyścigowym przepuszczeniu szybszego Hamiltona, zawodnik z numerem 77 wywołał plotki. Te mocno podsycane są przez fakt, że kontrakt Fina kończy się w tym roku. Media snuły domysły, że krnąbrny Bottas może nie dojechać nawet do końca sezonu i jego miejsce w bolidzie zespołu z Brackley jest już zagrożone. Sam zainteresowany z typowym dla Finów spokojem stwierdził, że są to wyssane z palca bzdury. I nie odmówił sobie małego pstryczka w nos Red Bulla kwitując, że Mercedes nie zwalnia kierowców w trakcie sezonu. Powstaje pytanie, czy pewność siebie Bottasa jest uzasadniona.

Formuła 1 to biznes policzalny. Dawny romantyzm tego sportu wygasł i jest już elementem historii. O humorach, kontraktach i medialnych przekazach decydują cyfry. Te na kontach bankowych, umowach sponsorskich, klasyfikacji generalnej, telemetrii i dopiero później na kaskach kierowców. Pozycja Lewisa Hamiltona jest nie do ruszenia i nic dziwnego, że zespół układa orkiestrę pod instrumenty Brytyjczyka. On generuje najwięcej pozytywnych dla zespołu liczb. To właśnie Hamilton był motorem napędowym Mercedesa w ostatnich latach i jest jednym z ojców dominacji srebrnych strzał. To Hamilton praktycznie z każdym kolejnym startem pobija lub śrubuje następne rekordy. To on za kilka miesięcy może zostać najbardziej utytułowanym kierowcą w historii dyscypliny. I jest zapewne najbardziej dochodowym dla swojego pracodawcy ze wszystkich kierowców w stawce. Na takie perły należy dmuchać, chuchać i obchodzić się jak z jajkiem. Nawet jeżeli współpraca nie zawsze była usłana różami, o czym też można było usłyszeć w kuluarach. Bottas doskonale zna układ sił. W tej liczbowej układance Mercedesa numer 77 to… numer dwa. I nic nie zmieni się w tej materii, dopóki inżynierowie będą powtarzać frazę „get in there Lewis” po kolejnym finiszu swojej gwiazdy.

Bottas zdaje jednak liczbowy egzamin całkiem nieźle, co może wyjaśniać jego pewność siebie. Od momentu podpisania kontraktu z Petronasem, Valtteri zawsze awansował do Q3, ustanawiając tym samym historyczny rekord. Aż 83 razy z rzędu startował w pierwszej dziesiątce. Zdarzały mu się dni wybitne, kiedy wygrywał bez większego problemu. Często wygrywał rywalizację o pole position. Zdarzało się, że celebracyjnego szampana otwierał po sześciu wyścigach z rzędu. A mimo tego, nikt nie stawia Fina w roli faworyta. Przekleństwem Bottasa jest jego zespołowy partner i realia szeroko rozumianych mediów. Bohater dzisiejszych przemyśleń startuje w czasach, kiedy walka o prym jest po prostu poza zasięgiem. Dobitnie pokazał to najnowszy sezon serialu Netflixa. W „mercedesowym” odcinku Bottas był ukazany jako kierowca wychodzący z cienia, z jasnym, mistrzowskim celem. Nowy sezon, nowe otwarcie. Z każdą minutą można było jednak poczuć, że we własnym show Fin wygrywa Gran Prix Sochi tylko dlatego, że jego partner zaliczył karę czasową, której nie udało się odkręcić. Hamilton to zawodnik z zupełnie innej ligi, któremu zagrozić może obecnie tylko Verstappen. Oczywiście pod warunkiem, że jedzie w odpowiednim bolidzie. Batalia tych dwóch sprawiła, że opinia publiczna mniej interesuje się najniższym stopniem podium, które Valtteri regularnie przecież okupuje. To pokazuje, jak irracjonalnie wysoko podniesiona jest poprzeczka. A może wciąż być wyżej, jeżeli Ferrari wróci do dawnej świetności. Po piętach depczą też młodzi kierowcy z programu szkoleniowego Mercedesa.

fot. formula1.com

Bottas często był niedocenianym skrzydłowym i zabezpieczeniem sukcesu Hamiltona. W ostatnim wyścigu kilka razy otrzymał jasną instrukcję – przepuść Lewisa. To zdarzało się też w przeszłości. W 2017 roku przepuścił kolegę w Sakhirze. Rok później w Sochi poświęca indywidualny sukces, aby powstrzymać goniącego dublet strzał Vettela. To małe, jakże istotne w sprawie smaczki. Choć z każdym kolejnym przykładem, Valtteriemu taka jałmużna przychodzi coraz trudniej. Historię piszą jednak zwycięzcy, nie pamiętając o tym, że bez poświęceń Bottasa, liczba tytułów Hamiltona mogłaby się trochę uszczuplić. I przy obecnym rozrachunku, historia nie zapamięta Fina w spektakularny sposób.

Bottas nie jest też tak medialny jak pozostali. Nie jest idealnym kandydatem na reklamę pasty do zębów jak Ricciardo. Nie wkłada stroju banana i nie streamuje na popularnych serwisach jak Leclerc czy Norris. Nie jest też częścią nowej gwardii młodych i perspektywicznych, którzy łakną kontaktu z fanami i chętnie afiszują się swoim życiem. Bliżej mu do skrytego Raikkonena, błysk fleszy trochę mu przeszkadza. Z jego wywiadów F1 nie zrobi zabawnej kompilacji, na pytania przez radio odpowiada krótko i bez popularnego ostatnio śpiewania. Nie ma też tytułu szlacheckiego za zasługi na rzecz swojego kraju. To wpływa na jego odbiór, przez co łatwiej jest wytykać mu błędy. Oliwy do ognia dolewa również fakt, że coraz częściej kibice definiują miejsce Fina przez przewagę w konstrukcji, nie umiejętności za kółkiem. Mercedes wzniósł technologiczne możliwości swoich pojazdów na niewyobrażalną skalę i dla wielu to jedyny powód sukcesu Bottasa. A głosów tych przybyło, kiedy Russell, swego rodzaju nemezis Fina, objechał go bez problemu w Bahrajnie. Russell, który był jednym z najsłabszych w stawce, debiutował w Mercedesie pod nieobecność Hamiltona, nie znając samochodu i złożonych systemów elektronicznych na kierownicy. Bez punktów w stawce. I prawie wygrał. Musiało to zaboleć, skoro George puka do drzwi Petronasa bardzo mocno. Faktycznie, Bottas ostatnio obniżył loty, ale wciąż lata wysoko i stabilnie. I dlatego rozwód z Mercedesem nie ma sensu.

fot. formula1.com

Toto Wolff nie ma żadnej podstawy do tego, aby rezygnować z usług Bottasa. I na pewno nie zrobi tego w trakcie sezonu. O dobrego pracownika dziś trudno, o komplet kierowców tym bardziej. Valtteri to gwarancja wysokiego poziomu, regularnego punktowania w stawce i wsparcia dla lepszego Hamiltona. To sprawdzony kierowca, który zna bolid, realia zespołu. Wreszcie, to najlepszy kierowca numer dwa w padoku. I jest głodny sukcesu. Przede wszystkim, to szalenie ambitny zawodnik. W razie potrzeby, zachęcony przez szefa zespołu, staje się idealnym zadaniowcem i dotkliwie pogryzie, gdy zabraknie smyczy. Problemem może być tylko frustracja, która narasta z każdym tygodniem. Te frustrację widać, czuć. Mimo tego, że komunikaty w F1 są wymuskane, polityczne i skalkulowane, nawet niedzielny kibic zrozumie, że coś jest nie tak. Bottas ma dosyć gry z ławki, gorszej strategii, częstych problemów z autem i braku mocy. Do momentu, gdy trzyma nerwy na wodzy i nie szkodzi to interesom Petronasa, ma taryfę ulgową. Valtteri wie, że czas ucieka, a szans na tytuł na razie brak. W przypadku odejścia Hamiltona naturalnym mistrzem będzie Verstappen, który jak na razie bez problemu wyprzedza Fina. Toto Wolff może mieć też świadomość, że Bottas nie ma wielu alternatyw. Bez problemu znajdzie angaż, ale będą to zespoły słabsze i wolniejsze – to będzie krok w tył. Może też przekornie odejść do Red Bulla, ale będzie to transfer z deszczu pod rynnę. Bo w tym zespole nikt nie kryje się z tym, że to Max gra na szpicy a ten drugi ma tylko asystować.

Jeżeli Mercedes faktycznie pożegna się z Bottasem, może wpaść w pułapkę, z której wydostać nie może się Red Bull. Pułapkę drugiego kierowcy – gwarantującego równy poziom, motywację dla lidera i końcowe sukcesy tabeli. Ostatnie lata pokazały, że w pojedynkę zrobić można wiele, ale dobry partner to nie tylko gwarancja triumfu zespołowego, ale również tego indywidualnego. Status quo jest na rękę ekipie z Brackley. Pytanie tylko, czy Bottasa wciąż interesuje rola psa pościgowego? Czy duma pozwoli na rolę tego drugiego, który jest wiecznie w cieniu? I czy ten niedosyt nie zmieni się w destrukcję a’la Hamilton-Rosberg?